To, że polscy przedsiębiorcy, ale i zwykli wierzyciele, poszkodowani, skarżą się, że postępowania sądowe ciągną się latami, wiemy od dawna. Jedną z przyczyn, chyba nawet najważniejszą, jest praktyka odraczania rozpraw, nieraz o kilka miesięcy, co zmusza do odświeżania złożonych wcześniej zeznań, ponownego zgłębiania argumentów stron, co oczywiście obniża jakoś orzekania, ale zachęca strony i prawników zainteresowanych odwleczeniem wydania wyroku, do wyszukiwania pretekstów (np. zwolnień lekarskich) i sztuczek adwokackich by odroczyć rozprawę. Bo każda dodatkowa rozprawa to dodatkowe kilka miesięcy.
Remedium na ten proceder ma być, jeżeli to tylko możliwe, wyznaczanie tylko jednej rozprawy, a w razie konieczności rozprawy dzień po dniu. Byłoby to oczywiście dobre rozwiązanie, gdyż tzw. zrzucanie rozpraw z wokandy stałoby się bezcelowe.
Rzec z w tym, że o takim rozwiązaniu, czy lepiej powiedzieć standardzie, mówił się od lat, a rok temu przypomniał go wiceminister sprawiedliwości, sędzia Łukasz Piebiak. Mówił, że jeszcze przed rozprawą sędzia miałby przez wymianę pism procesowych oraz rozmowę z pełnomocnikami ustalić kwestie sporne oraz jakimi dowodami można je rozwikłać. Po tym wstępnym rozpoznaniu decydowałby czy skorzystać z formy polubownej (dodajmy cały czas bardzo nieskutecznej w Polsce), a rozprawę wyznaczyć tak aby jedna wystarczyła na wydanie wyroku.
Taki model obowiązuje np. w Niemczech czy Anglii, ale taki model był stosowany także kiedyś w Polsce, gdyż taką organizacje rozprawy nakazuje zwyczajnie rozsądek.
Nie trzeba tego nawet przypominać, trzeba po prostu ten rozsądek wreszcie do sądownictwa wprowadzić.