Niewątpliwie za sprawą tragicznej śmierci prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza zaczęły pojawiać się postulaty łagodzenia języka debaty publicznej, a nawet wezwania do tego, abyśmy wszyscy uczynili krok wstecz i zrobili rachunek sumienia. Nie tylko politycy, ale i my – zwykli ludzie – odczuwaliśmy potrzebę uderzenia się w piersi. Niestety, z czasem jasne zaczęło się stawać, iż wygodniej bić w piersi cudze niźli własne.
„Zdrada", „hańba", „zbrodnia", „hitlerowiec", „pisiaki", „lewaki", „lemingi", „moherowe berety",„cyniczne gnomy", „trolle", czyli „my" i „oni" niezależnie od tego, czy sięgając po epitety, zasilamy ten, czy inny obóz. Język debaty zarówno publicznej, jak i tej, którą Polacy uprawiają w codziennych rozmowach na tematy dla nich istotne, usiany jest podziałami, a znaczenie, jak sądzę, ma nie tylko to, co się? mówi, lecz sam fakt, że się? coś po raz kolejny powtarza. Odnieść można nawet wrażenie, że w języku, którym się posługujemy, chodzi o to, aby także za jego sprawą dać wyraz niezmienności poglądów, nieugiętości stanowiska, a co za tym idzie – złagodzenia któregokolwiek z tych elementów po to, aby móc osiągnąć porozumienie.