Akcja prokuratury i ABW w redakcji tygodnika „Wprost" jest kompromitacją organów państwa oraz dowodem, iż politycy z administracją i organami państwa się nie rozumieją. To sytuacja paradoksalna, jeśli zważyć, że od kilku kadencji władze sprawują ludzie z obozu postsolidarnościowego, którzy walczyli o wolność. Wydaje się jednak, że w tzw. aferze taśmowej błędnie ustalono istotę problemu. Nie jest nią bowiem to, że ktoś popełnił przestępstwo, podsłuchując osoby zajmujące wysokie stanowiska w państwie, lecz to, jaki one mają stosunek do państwa, innych organów oraz do społeczeństwa. Ujawnione rozmowy są kompromitacją polityków, ale co najgorsze – także państwa. Stąd słowa ministra Sienkiewicza, iż „państwo polskie istnieje teoretycznie", choć szokują, oddają rzeczywistość, w której władza żyje własnym życiem, a społeczeństwo pozostawione jest na łaskę losu.
Prawne przepychanki
Liczne i odmienne interpretacje prawne prawidłowości działań prokuratury dowodzą, że faktycznie żyjemy w państwie, które tylko z nazwy jest państwem prawa. W państwie prawa prawo jest jasne, skuteczne i prawe, a rządzący respektują także prawa jednostek oraz grup społecznych. Ani prawo, ani rządzący kryteriów tych nie spełniają, stąd władze z aparatem przymusu i administracją są coraz bardziej oddalone od społeczeństwa, co pokazuje m.in. obecna afera.
Wtargnięcie przez organy ścigania do jakiejkolwiek redakcji jest niedopuszczalne i możliwe tylko w sytuacjach wyjątkowych. Choć, co do zasady, prokurator generalny Andrzej Seremet ma rację, w mojej ocenie grubo myli się w kwestii nadrzędności prawa karnego nad prasowym. Ta niewątpliwie wynikała z treści jego wypowiedzi podczas konferencji prasowej, jaką zwołał 19 czerwca. Uznanie więc działania prokuratorów za zgodne z prawem jest chybione, gdyż nie uwzględnia aspektu konstytucyjnego i międzynarodowego, równorzędności prawa prasowego i karnego ani aspektu ludzkiego. W wynikłej sytuacji mamy ewidentnie do czynienia z kolizją prawa. Obowiązkowi zachowania tajemnicy dziennikarskiej i ochrony źródeł informacji przeciwstawiono zwykłe, pospolite przestępstwo. Jeśli prokuratura nie dostrzega kolizji i z użyciem siły usiłuje zabezpieczyć dowód w postaci nagrania, narażając na szwank chronioną konstytucyjnie wolność słowa, to trzeba powiedzieć, że poziom wiedzy prokuratorów jest kompromitujący. Nic bowiem nie stało na przeszkodzie, by prokuratura, podobnie jak w większości przypadków – wezwała redaktora naczelnego do dostarczenia dowodu, pouczając go o konsekwencjach jego niedostarczenia. Oczywiście, gdy osoba dostarczająca nagranie jest osobą je dokonującą, korzysta ona z ochrony przewidzianej w prawie prasowym – jej danych nie tylko nie można ujawnić, ale też redaktor ma prawo odmówić dostarczenia nagrania, jeśli tylko pozwalałoby ono na identyfikację informatora.
Działania prokuratury stoją zatem w wyraźnej sprzeczności z prawem prasowym. Trzeba też być naprawdę naiwnym, by sądzić, że służby specjalne nie zajrzałyby do zabezpieczonego nagrania. Dlatego tak ważna jest ochrona źródeł informacji, tylko na pozór wskazująca, iż godzi w prawo. Są inne sposoby wykrycia sprawcy, choć nagrania mogłyby ułatwić to zadanie.
Prawo prasowe i kodeks karny czy postępowania karnego są równorzędnymi aktami prawnymi, co w praktyce oznacza, że żaden z nich nie może godzić w drugi. W razie kolizji interesów postępowań konieczne jest sięgnięcie do ustawy zasadniczej, ewentualnie prawa międzynarodowego, czego prokuratura nie uczyniła.