Tak zupełnie marzeń nie porzuciłam. Należeliśmy z mężem do klubu tatrzańskiego PTTK. Organizowaliśmy wyprawy wysokogórskie. Mam na swoim koncie sześciotysięcznik w Himalajach. Organizowanie takiego wyjazdu było wtedy bardzo skomplikowane, można by powieść napisać. Całe jedzenie i sprzęt zamykaliśmy w bębnach do pakowania leków używanych w Polfie. W Himalajach wynajmowało się karawanę mułów, która wynosiła nasze pakunki na odpowiednią wysokość. Tam zakładało się bazę i dopiero następowała aklimatyzacja, a potem wejście na szczyt.
Byliśmy też w Iranie, na najwyższym szczycie, za czasów Mohammada Rezy Pahlawiego. Była to bardzo ciekawa wyprawa. Pełna egzotyka. Mieliśmy co prawda nie więcej niż po 100 dolarów w kieszeni, ale przeżyliśmy prawdziwą przygodę. Jechaliśmy wynajętymi samochodami przez Afganistan i Pakistan. Teraz to byłoby pewnie niemożliwe. Mój mąż do dziś nie może mi wybaczyć, że musieliśmy wracać z Iranu za szybko i nie zdążyliśmy pojechać w inne ciekawe miejsca, bo na dwa tygodnie przed egzaminem sędziowskim chciałam być już w Krakowie.
Dlaczego zdecydowała się pani na otwarcie własnej kancelarii?
Kancelarię otwierałam w 1992 r., tak jak wielu innych naukowców, z powodów ekonomicznych i chęci przygody z praktyką. Znajomy adwokat mi to odradzał. Uważał, że kobiety w tym zawodzie nie mają żadnej szansy. Twierdził, że jego żona, która również wykonywała zawód adwokata, dostaje sprawy tylko dlatego, że on jej je przekazuje.
Czy rzeczywiście trudno było znaleźć klientów?
Nie. Przychodziło wiele osób, które wcześniej spotkały się z moimi publikacjami. Być może gdybym prowadziła sprawy karne, byłoby trudnej.