Sprawa złotego pociągu nie tylko ukazała bezmiar ludzkiej naiwności, ale i uświadomiła wielu Polakom, że w kwestii skarbów nasz kraj bynajmniej nie jest kopciuszkiem. Może daleko nam do Peru z ich inkaskimi bogactwami czy Anglii z klejnotami Sasów i wikingów, ale swoje złote pociągi i bursztynowe komnaty też mamy. Dlaczego więc nasze muzea nie są zapełnione fantastycznymi skarbami, które przyciągałyby tłumy zwiedzających, jak choćby w Wielkiej Brytanii? Dlaczego odkryć, o których czasem słyszymy, dokonują spacerowicze, wędkarze, grzybiarze, jednym słowem: wszyscy, tylko nie polscy poszukiwacze skarbów, o których ostatnio tak głośno.
Pozornie proste poszukiwania
Poszukiwanie ukrytych w Polsce skarbów jest pozornie sprawą prostą – mamy przepisy, które pozwalają Janowi Kowalskiemu przeistoczyć się chwilowo w Indianę Jonesa. Pozornie, bo pierwszą poważną przeszkodą jest brak precyzyjnej definicji zabytku.
Nie mamy ustaleń czasowych ani finansowych, choć wydawałyby się najsensowniejsze. Zamiast tego ustawa o ochronie i opiece nad zabytkami opisuje, że zabytkiem może być „nieruchomość lub rzecz ruchoma, ich części lub zespoły będące dziełem człowieka lub związane z jego działalnością i stanowiące świadectwo minionej epoki bądź zdarzenia, których zachowanie leży w interesie społecznym ze względu na posiadaną wartość historyczną, artystyczną lub naukową". Czyli wszystko i nic, w zależności od interpretacji.
Pozwolenia na poszukiwania wydaje wojewódzki konserwator zabytków. W niektórych województwach uzyskanie takiego pozwolenia jest prawie bezbolesne, w innych wręcz niemożliwe. Choć miło nam się czyta o złotych pociągach i skrzyniach skarbów w tajemniczych tunelach, musimy sobie zdać sprawę, że na nieco mityczne kilkadziesiąt tysięcy tylko kilkadziesiąt osób możemy nazwać poszukiwaczami konkretnych (choć może nieistniejących) skarbów. Pozostali to raczej tzw. detektoryści. Używają wykrywaczy metali hobbystycznie, owszem, czasem trafiają na skarby i różnego rodzaju depozyty, ale najczęściej przypadkowo, podczas poszukiwań monet, drobnej biżuterii i innych metalowych przedmiotów gubionych przez wieki. Wystąpienie o zgodę konserwatora wojewódzkiego poszukiwacza skarbów ma jakiś sens – w grę wchodzi zwykle konkretny obszar poszukiwań, przewidywane mogą być długotrwałe prace ziemne itd. – ale jeśli chodzi o detektorystów, przepisy nijak się mają do rzeczywistości.
Detektorysta działa intuicyjnie i szybko, a więc zwykle nie wie, na jakim kawałku pola zakończy swój dzienny rekonesans i siłą rzeczy zwykle niemożliwe jest określenie terenu takiej eksploracji. Nawet gdyby uzyskał pozwolenie na dany obszar, to za dwa dni może chcieć się przenieść w zupełnie inny rejon, słysząc np. o starej karczmie na rozstaju dróg w drugim powiecie czy zapomnianym targowisku, na których kiedyś gromadzili się ludzie, a więc z pewnością będzie można coś znaleźć. Pozwolenie, którego bynajmniej nie da się uzyskać od ręki i nie jest darmowe, w tej sytuacji nie ma sensu.