Pod takim hasłem ogłaszane były przez rząd ograniczenia w obrocie ziemią rolną. Ziemi obcym nie oddamy. Nie będzie na niej rosła cudza cebula: ani niemiecka, ani francuska, ani angielska. Tylko polska.
Fakt: przepisy gwarantują, że ani Niemiec, ani inny cudzoziemiec polskiej ziemi nie wykupi. Polacy jednak też nie. Od 30 kwietnia ubiegłego roku grunty rolne mogą bowiem kupować tylko rolnicy indywidualni. Inne osoby muszą mieć zgodę Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (następcy Agencji Nieruchomości Rolnych), chyba że chodzi o mały kawałek ziemi – do 3 tys. mkw. To działka, na której uda się już postawić dom, a nawet zasadzić kilka krzewów i kwiatków. Większej inwestycji jednak nie zrealizujemy.
W efekcie przez zmianę przepisów oberwali wszyscy: cudzoziemcy zainteresowani polską ziemią, ale przede wszystkim polscy rolnicy i inwestorzy. Ci ostatni dlatego, że ograniczenia objęły również ziemię rolną w miastach. Transakcji jest dużo mniej, a ceny hektara ziemi rolnej bardzo spadły. Trudno się dziwić. Nie może dużo kosztować coś, co nie znajduje nabywców.
Efekt przepisów jest więc taki, że nie tyle ograniczono spekulację, ile drastycznie zmniejszono obrót ziemią. Zdaje się, że rządzący zauważyli problem, bo jeszcze w tym tygodniu do Sejmu trafi projekt przepisów nieco łagodzących obecnie obowiązujące regulacje. Firmują go posłowie partii Porozumienie wspólnie z PiS. Wynika z niego, że będzie można swobodnie obracać gruntami rolnymi do 2 ha. A to już spory kawałek ziemi. Da się na nim wybudować osiedle mieszkaniowe. Ucieszy to rolników i deweloperów, bo będą mogli zarobić. Jedni na gruncie, drudzy na mieszkaniach. W końcu jest sporo ziemi rolnej wokół miast i w nich samych. Będzie więc na czym budować. Zarobi też państwo. Widać do ustawodawcy dotarło, że nawet dobra ziemia, gdy leży odłogiem, rodzi chwasty.