Nic nadzwyczajnego w tamtych dniach, choć o „niepokojach społecznych" (jak to wtedy nazywano) milczały gazety. Sporadyczne strajki zaczęły się w lipcu w Lublinie i Świdniku, gaszono je podwyżkami płac, tym hojniejszymi, im bardziej bała się rządząca partia klasy robotniczej, której była rzekomo awangardą. Ale przecież w tych powtarzających się „przestojach" (słowa „strajk" unikano jak złego zaklęcia) chodzi o pieniądze, wszak robol jest głupi, zależy mu na pełnym talerzu i kieszeni, ewentualnie na meczu ulubionej drużyny. Tak myślano w sferach dobrze poinformowanych i bliskich władzy. Nie inaczej będzie ze stocznią, rzuci się trochę forsy, którą i tak pożre rozkręcająca się inflacja. Wezmą, nie podziękują, ale kiedy trzeba, znów będą oklaski i nieśmiertelne „pomożemy!".