Ustawa parytetowa jest najważniejszym projektem politycznym ostatnich 20 lat – stwierdził Roman Kurkiewicz w Radiu TOK FM. Ma powody, które doskonale rozumiem, jednak entuzjazmu nie podzielam. Starając się możliwie najrzetelniej analizować sytuację, znajduję w pomyśle parytetów coraz mniej zalet. I coraz więcej istotnych wad.
Ustawa wprowadzająca przymus parytetów jest regresem demokracji. To bezdyskusyjne. Do tego stopnia oczywiste, że autorki ustawy podkreślają, iż po dwu lub trzech kadencjach chcą się z parytetów wycofać.
[srodtytul]Regres demokracji[/srodtytul]
"Nie ma pana ani niewolnika, nie ma kobiety ani mężczyzny" – rewolucyjne zdanie św. Pawła wyznaczyło równość godności, która jednak przez niemal 20 stuleci miała charakter wyłącznie symboliczny. Na efekt polityczny i prawny trzeba było długo czekać. W czasach premodernistycznych warunki życia wymuszały podział ról społecznych. Kobiety miały wprawdzie władzę nad życiem (pater semper incertus est), lecz władzę polityczną dzierżyły rzadko, choć częściej, niż nam się dziś wydaje. W miarę rozwoju technicznego i cywilizacyjnego ujawniały się aspiracje wolnościowe różnych grup, także kobiet. W dodatku utrzymywanie zdeterminowanych urodzeniem kategorii społecznych stało się dysfunkcjonalne: było hamulcem kreatywności i ekonomicznej energii.
Stopniowo – i stosunkowo niedawno – w osnowę przygotowaną przez symboliczną "równość przed Bogiem" wpleciono zasadę równości politycznej. Podział na klasy i stany został przezwyciężony, a różnice biologiczne nie determinowały już indywidualnych wyborów. Podmiotem prawa stał się człowiek. Niezależnie od płci, religii, urodzenia, pochodzenia i majątku. Każdy człowiek. Wolność indywidualna uzyskała status prawny. Parytety tę zasadę rujnują.