Sport ma starą i szacowną tradycję. Antyczne zawody wyrastały z religii i wpisane były w jej ceremonie. Dziś piłka nożna zastępować zaczyna religię. Czy jest to postęp?

Sam sport to zjawisko pozytywne i można doceniać jego dramatyzm, urodę i funkcje wychowawcze. Sporty zespołowe uczą współpracy i działania na rzecz wspólnoty, a osiągnięcia w sporcie wymagają samodyscypliny.

Gdy jednak dobry piłkarz traktowany jest jako równy myślicielom i bohaterom, a właściwie zastępuje ich, to mamy do czynienia z bałwochwalstwem, które niszczy niezbędne hierarchie kulturowe. Zresztą sport współczesny coraz mniej przypomina greckie zawody, a coraz bardziej rzymskie igrzyska, które były oczywistym dla współczesnych symptomem choroby tamtej cywilizacji. Dla motłochu stanowiły życie zastępcze i pozwalały nie przejmować się swoim statusem i realną egzystencją. Dziś mało kto dostrzega chorobę.

Piłka nożna wydaje się odgrywać jednak głównie inną funkcję zastępczą – wchodzi w miejsce przeżywającej kryzys wspólnoty. Kult, jakim otoczone są przez swoich kibiców kluby piłkarskie, cześć oddawana piłkarzom, zbiorowe przeżywanie losów zespołu wydają się rosnąć wraz z kryzysem instytucji wspólnot naturalnych z narodem na czele. Liberalne sprowadzanie państwa do pragmatycznego kontraktu, który można wypowiedzieć, gdy uznamy go za niezgodny ze swoim interesem, deprecjonowanie głębszej lojalności jako objawu niebezpiecznego nacjonalizmu, czemu towarzyszy naturalny rozpad starych wspólnot, prowadzi do osamotnienia człowieka, co jest statusem nieznośnym, gdyż niezgodnym z ludzką naturą. Pojawia się więc poszukiwanie wspólnot zastępczych. Nie dziwi, że ci, którzy z pasją egzorcyzmują tożsamości naturalne, wobec wspólnot zastępczych kreujących zastępcze religie prezentują sympatię, jeśli nie entuzjazm.