Co może robić tygodnik z nazwy i tradycji katolicki, który postanowił kiedyś być sztandarem „katolicyzmu otwartego"?
Katolicy kupować go już nie chcą, bo nie widzą w nim obrony prawd i zasad swojej wiary, tylko wręcz przeciwnie ? nieustanne ich rozmywanie, podmywanie i podgryzanie. A dla nie-katolików i tak pozostaje wciąż pismem katolickim, co znaczy w ich przekonaniu: nudnym, nienowoczesnym i nie ich.
Teoretycznie wyjścia są dwa: albo wrócić do korzeni i starać się odzyskać czytelnika katolickiego, albo zalecać się do tych, którzy na metkę „medium katolickie" reagują odmownie.
Z przyczyn psychologicznych pierwsze wyjście w grę nie wchodzi. Wymagałoby przyznania się przez tworzące tygodnik środowisko przed samymi sobą do błędu. I nie tylko do zwykłego przyznania się, ale i jakiegoś rozrachunku z pomysłem „katolicyzmu otwartego", który w praktyce okazał się ? jak dowodzą choćby zawodowe życiorysy wychowanków tygodnika ? wydłużeniem w czasie apostazji i rozpisaniem jej na szereg decyzji drobnych, niezauważalnych, a więc łatwiejszych do podjęcia. Sprowadzenie krzyża do roli bibelotu na biurku intelektualisty, zredukowanie wiary do miłego obyczaju przodków, jak sianko na wigilijnym obrusie i kapusta z grzybami inaczej się oczywiście skończyć nie mogło. Jeśli katolicyzm kapituluje przed nowoczesnością i ucieka ze sfery publicznej do prywatności, to staje się niezdolny do udzielania tych odpowiedzi na podstawowe pytanie ? a religia, która tych odpowiedzi nie udziela, na diabła komu jest potrzebna (par excellence).
Tygodnikowym katolikom z przyzwyczajenia pozostaje zatem tylko jedno wyjście: jakoś się przypodobać tym, którzy katolicyzmu nie cenią i nie lubią. Wiadomo, jest taki mechanizm, że się docenia i wspiera renegata z wrogiego obozu. Wspomniany tygodnik doświadczył tego po spektakularnym, choć na głos nie wypowiedzianym wymówieniu przez jego redaktora naczelnego posłuszeństwa zakonnego. Gdy ksiądz Boniecki (bo przecież każdy czytelnik od pierwszej chwili wie, jaki to postkatolicki tygodnik mam na myśli), naplótłszy konfundujących wiernych głupstw, został przez zakonną zwierzchność skarcony i poproszony, aby powstrzymał się od wystąpień publicznych, zaczął udzielać się na spotkaniach „zamkniętych", z których szczegółowe relacje natychmiast lądowały na pierwszych stronach wpływowych gazet. A „Tygodnik Powszechny" zaczął mobilizować wokół siebie kampanię poparcia dla błądzącego kapłana. W efekcie sprzedaż wzrosła mu o prawie 4 tysiące egzemplarzy. W liczbach bezwzględnych to niewiele, ale przymierzone do zamierającej od lat sprzedaży tygodnika oznaczało zwiększenie jej o jedną piątą.