Po pierwsze za podniesienie ulgi rodzinnej dla wielodzietnych zapłacą rodziny wychowujące jedno dziecko. Po drugie wciąż nie ma żadnych systemowych działań ani nawet planów, przeciwdziałających kryzysowi demograficznemu. Po trzecie wreszcie zamieszanie związane z wprowadzaniem tych zmian obrazuje jak w soczewce szkodliwy stosunek tego gabinetu do rodzin i polityki na ich rzecz: najlepiej niech siedzą cicho, jeśli można coś im uszczknąć to dobrze, na pewno nie będziemy w nie inwestować.

Decyzja rządu z 3 lipca jest taka: rodziny wychowujące jedno dziecko, których łączny dochód przekracza 112 tys. zł nie skorzystają od przyszłego roku z rodzinnej ulgi z PIT. W zamian w górę o 50 proc. pójdzie odpis na trzecie dziecko, a o 100 proc. na czwarte i kolejne. Tydzień temu na Radzie Ministrów 26 czerwca stawała propozycja, aby limit wynosił 85 tys., a ulga rosła o 50 proc. na trzeci i kolejne dziecko. Taka zmiana, o czym głośno zrobiło się po publikacji RZ, oznaczałaby że rodziny stracą ponad 150 mln zł. Byłaby jawnym złamaniem obietnicy złożonej przez premiera Tuska w expose. Zapewniał on, że zmiany w uldze w PIT mają być neutralne dla rodzin. Stąd zapewne ostatecznie zmiana stanowiska rządu.

Czy to wystarczy? Zdecydowanie nie. Polska ma ogromny problem demograficzny i potrzeba realnych działań aby likwidować bariery, które zniechęcają rodaków do posiadania potomstwa.

U nas w tej sprawie nie dzieje się nic. Dość powiedzieć, że resort pracy, który odpowiada za politykę na rzecz rodzin w swoim stanowisku do pierwotnego projektu ministerstwa finansów, który zakładał oszczędzanie na dzieciach, nie podniósł tej kwestii. W rządzie nie ma też żadnej osoby, której na sercu leżałoby wzbierające demograficzne tsunami. Nie ma też żadnego planu, koncepcji, co można z nim zrobić. Jedyny wyraźny głos w tej sprawie zabiera prezydent Bronisław Komorowski, ale ma on ograniczony wpływ na realną politykę. W tej sytuacji trudno o optymizm. Jesteśmy skazani na marginalizację. Któż będzie liczył się z 30-milionowym narodem staruszków?