Mianowany podejrzany

Rząd zajął się wreszcie kolesiostwem, nepotyzmem i upolitycznieniem instytucji państwowych. Minister finansów zaproponował rezygnację z mianowania urzędników państwowych - pisze publicystka „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 02.09.2012 19:47

Agnieszka Rybak

Agnieszka Rybak

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Nie wszyscy pamiętają tę historię, jednak akurat minister Jacek Rostowski powinien o niej słyszeć. W czasie gdy rozgrywała się akcja - czyli w roku 1994 - mieszkał wszak w samym jej sercu, czyli w Londynie. Dziennik „The Guardian” zbulwersował wtedy opinię publiczną informacją, że dwóch parlamentarzystów Partii Konserwatywnej przyjmowało od właściciela Harrodsa, biznesmena Mohameta al Fayeda, łapówki w zamian za zgłaszanie interpelacji i inne przysługi.

Ówczesny premier John Major zareagował szybko - powołał komisję, na której czele postawił sędziego Michaela Nolana. Ten przygotował kodeks standardów w życiu publicznym. „Seven Principles of Public Life” - bezinteresowność, nieprzekupność, obiektywizm, odpowiedzialność, jawność, uczciwość, przywództwo - to zasady, które stały się standardami brytyjskiego życia publicznego. Kodeksy etyczne określiły normy postępowania polityków i urzędników. Afera, która pokazała słabość systemu, przyczyniła się do jego naprawy.

Minister finansów wie, że urzędnicy nie cieszą się sympatią społeczną. Za urzędnikami nikt się nie wstawi, dlatego zamrożenie mianowań to łatwe źródło oszczędności

Dlaczego minister Rostowski powinien przypomnieć sobie lorda Nolana? Ano dlatego, że - tłumacząc się oszczędnościami - wpadł na pomysł, by przez trzy lata zrezygnować z mianowań urzędników służby cywilnej.

5,9 proc. profesjonalizmu

Dla porządku przypomnijmy: korpus służby cywilnej wynosi obecnie ponad 122 tys. osób. Wśród nich prawdziwa elita - czyli urzędnicy mianowani: z wykształceniem wyższym, znajomością co najmniej jednego języka obcego, doświadczeniem w służbie cywilnej oraz zdanym egzaminem państwowym - to zaledwie 5,9 proc. W tej liczbie mieszczą się także absolwenci elitarnej - chociaż obecnie podupadającej - Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, którzy mianowanie mają zagwarantowane ustawowo.

Urzędników kompetentnych, profesjonalnych i etycznych mamy w Polsce jak na lekarstwo. By się o tym przekonać, wystarczy wczytać się w wypowiedzi Elżbiety Bieńkowskiej, minister rozwoju regionalnego. W lutym tego roku poinformowała, że Bruksela wstrzymała wypłatę 312 milionów euro w ramach programu „Innowacyjna gospodarka” z powodu „poważnych uchybień w systemie zarządzania programem i kontroli”. W maju zaś pani minister przyznała, że pieniądze na informatyzację urzędów - kolejne kilkaset milionów euro - zostały przez Unię uznane za takie, „przy których być może z jednej strony zaistniała korupcja, a z drugiej zmowa cenowa”.

Jednocześnie do opinii publicznej docierają informacje o tym, jak funkcjonowanie urzędów wygląda w praktyce. „SKL wcisnął tutaj, prawda, do Warszawy, do centrali z dziesięć co najmniej osób na stanowiska, wiesz, takie, co nic nie robią. Siedzą tacy i nic nie robią. I mamy wielu w terenie wicedyrektorów” - to cytat z tzw. taśm Serafina.

Posady dla zasłużonych

Po ich ujawnieniu, przez media przetoczyła się fala artykułów o tym, jak to politycy po wygranych wyborach lokują ludzi z bezpośredniego zaplecza w urzędach i innych instytucjach państwowych. O ustawianych konkursach, w których startować mogą wszyscy, bo i tak wiadomo, kto wygra.

„Zdarza się, że »zasłużony« nie spełnia kryteriów formalnych wymaganych przepisami do piastowania np. funkcji kierowniczych w urzędach - sekretarza, kierownika wydziału itp., nie ma np. kilkuletniego stażu pracy na podobnym stanowisku kierowniczym. Wtedy robi się nabór na jakieś szeregowe stanowisko urzędnicze, na które delikwenta się zatrudnia. Później kierownik jednostki - wójt, prezydent, starosta czy marszałek - powierza mu pełnienie obowiązków na danym stanowisku kierowniczym do czasu, aż będzie mógł stać się pełnoprawnym kierownikiem” - opowiadał „Faktowi” działacz PSL.

I tłumaczył: „Przecież w każdej partii jest mnóstwo miernot, które poza rozlepianiem plakatów i rozdawaniem ulotek do niczego więcej się nie nadają. Ale są potrzebni, więc partia o nich dba. Przecież nie płaci im się z własnej kieszeni, a kolejne wybory szybko przychodzą i plakaty wieszać ktoś musi”.

W PO nie jest lepiej. Jak kilka tygodni temu ustaliła „Rzeczpospolita”, blisko 40 proc. stołecznych radnych PO pracuje w urzędach czy spółkach zależnych od polityków tej partii. Tylko nieliczni zajmowali swoje stanowiska, zanim jeszcze zostali radnymi.
Tak wygląda stan administracji - rządowej i samorządowej - po ponad 20 latach eksperymentowania ze służbą cywilną. Kiedy w 1989 r. powstawała III RP, wraz z nią zrodziło się marzenie, że nowa klasa polityków przy współpracy z nową klasą urzędników stworzą nowoczesne, sprawnie funkcjonujące i dobrze zarządzane państwo.

Wyrazem tego stało się między innymi powołanie Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, która miała kształcić urzędników wyższego szczebla. Teraz szkoła jest cieniem samej siebie. Po kolejnych „reformach” ograniczyła nabór, a w poprzednim roku absolwenci - mimo ustawowych gwarancji - mieli problemy ze znalezieniem zatrudnienia w administracji.

Ale losy KSAP to tylko pochodna tego, co przez lata politycy robili ze służbą cywilną. Kolejne ekipy, dochodząc do władzy, łamały lub co najmniej obchodziły przepisy, a w końcu zmieniały je pod swoje potrzeby. Dziś już trudno ocenić, kto zepsuł więcej. Czy rządy SLD - PSL - zatrudniając jako dyrektorów generalnych urzędów ludzi z partyjnymi legitymacjami? Czy AWS, która odmówiła powoływania na stanowiska kierownicze osób, które wygrały konkursy? Czy rząd Millera, który pozbywał się dyrektorów generalnych po konkursach, z uzasadnieniem, że „nie naprawił pisuaru”? Czy wreszcie rząd PiS, który służbę cywilną próbował zastąpić tworem o wdzięcznej nazwie „państwowy zasób kadrowy”?

Ostatni bastion

Konkursy na urzędników mianowanych stanowiły jeden z ostatnich bastionów służby cywilnej. Startować w nich mogą urzędnicy z doświadczeniem w administracji, którzy spełniają wysokie wymogi merytoryczne. W wyznaczonym terminie - w tym roku pod koniec czerwca - zjeżdżają z całej Polski do jednego z warszawskich centrów targowo-konferencyjnych, by wśród rzędu kilkudziesięciu przygotowanych dla nich przenośnych toalet wcisnąć się do hali (bo przecież nie sali) egzaminacyjnej i tam przejść trudny test.

Zdanie tego egzaminu i tak niczego im nie gwarantuje. Rząd wprowadził bowiem limit mianowań - 500 osób rocznie. W tej liczbie mieszczą się także absolwenci KSAP, mianowani automatycznie po ukończeniu szkoły.

Może więc minister Rostowski ma rację? Może te ponad dwa tysiące osób przystępujących do egzaminu to zwykli szaleńcy? Tym groźniejsi, że ambitni i uparci. Nic z polskiej rzeczywistości nie rozumieją. Oczekują nieusuwalności? Udowadniając swoje kompetencje, chcą więcej zarabiać - w sytuacji, gdy pensje w administracji od trzech lat pozostają zamrożone?

Minister finansów wie, że urzędnicy nie cieszą się sympatią społeczną. Praca w administracji kojarzy się ze stabilnym, ale nieabsorbującym i mało wymagającym zajęciem za niewielkie pieniądze.

Za urzędnikami nikt się nie wstawi, dlatego minister zamrożenie mianowań uznał za dobre źródło oszczędności. Przydałoby się jednak szczere uzasadnienie: profesjonalni, etyczni, a co gorsza nieusuwalni urzędnicy zajmują etaty, które przy zbliżającym się kryzysie i rosnącym bezrobociu mogliby obsadzić liczni kuzyni i powinowaci, asystenci i sekretarze.
Napęczniałe gabinety polityczne mają wszak ograniczoną pojemność. Spółki miejskie też wszystkich radnych i ich rodzin nie pomieszczą. A protegowani PSL chcieliby trochę odetchnąć, a nie cisnąć w agencjach i spółkach związanych z rolnictwem, jak nie przymierzając przechowywane w elewatorach Elewarru zboże.

Nie wszyscy pamiętają tę historię, jednak akurat minister Jacek Rostowski powinien o niej słyszeć. W czasie gdy rozgrywała się akcja - czyli w roku 1994 - mieszkał wszak w samym jej sercu, czyli w Londynie. Dziennik „The Guardian” zbulwersował wtedy opinię publiczną informacją, że dwóch parlamentarzystów Partii Konserwatywnej przyjmowało od właściciela Harrodsa, biznesmena Mohameta al Fayeda, łapówki w zamian za zgłaszanie interpelacji i inne przysługi.

Ówczesny premier John Major zareagował szybko - powołał komisję, na której czele postawił sędziego Michaela Nolana. Ten przygotował kodeks standardów w życiu publicznym. „Seven Principles of Public Life” - bezinteresowność, nieprzekupność, obiektywizm, odpowiedzialność, jawność, uczciwość, przywództwo - to zasady, które stały się standardami brytyjskiego życia publicznego. Kodeksy etyczne określiły normy postępowania polityków i urzędników. Afera, która pokazała słabość systemu, przyczyniła się do jego naprawy.

Pozostało 88% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?