„Jan Paweł II wielkim papieżem był", a z drugiej strony zakłopotanie: „jak zachwyca, skoro nie zachwyca". A w tle wyraźna, nie do przeskoczenia, generacyjna cezura. Między tymi, którzy pamiętają moment wyboru Karola Wojtyły na papieża i klimat pierwszych papieskich pielgrzymek, a coraz liczniejszą grupą, która kojarzy co najwyżej nastrój narodowego samozachwytu towarzyszącego ostatnim wizytom Jana Pawła w ojczyźnie.
Pontyfikat papieża artysty i aktora był zbudowany na emocjach. Miało to, zwłaszcza przed 1989 rokiem, swoje pozytywne strony, miało też niestety, i ma do dzisiaj, również negatywne. Bo emocja to coś, co najszybciej się ulatnia i jednocześnie najtrudniej jest wytłumaczyć ją komuś, kto bezpośrednio jej nie doświadczył. I trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie stąd brały się pośpiech, naciski i modlitwy „o rychłą kanonizację naszego umiłowanego Jana Pawła II". Niech to się stanie, póki my żyjemy. Ci, co przyjdą po nas, mogą już nie zrozumieć i nie docenić. Pośpiech ten będzie się jeszcze długo odbijał czkawką polskiemu – i nie tylko – Kościołowi.
Istnieje bowiem jedno uniwersalne, ale papieży dotyczące w szczególny sposób, kryterium oceny świętości. „Po owocach ich poznacie". Nie po wzruszeniach, nie liczbie uleczonych narodowych kompleksów, tym bardziej nie po ocenach mediów. Po owocach i wyłącznie po nich.
Dlatego Kościół zawsze czekał, nawet kilkadziesiąt lat od chwili śmierci, zanim w ogóle zaczął rozpatrywać kwestię osobistej świętości kogokolwiek, nawet jeśli był on przez jakiś czas jego głową. Żeby emocje zdążyły opaść, a owoce – zakwitnąć. Bo aureola to nie order, który można złożyć w miejscu pochówku; pośmiertne odznaczenie państwa watykańskiego. A taki właśnie był dominujący ton zniecierpliwionego oczekiwania na kanonizację polskiego papieża. Który, patrząc na ten wątpliwej jakości spektakl zza grobu, myślał pewnie fragmentem gombrowiczowskiego „Dziennika": Weźcie mnie na poważnie. Serio. Ja temu sprostam.