Na pewno taką pamięć budują pomniki. Nie tak dawno Jarosław Kaczyński powiedział, że patriota powinien dążyć do tego, aby więcej było pomników jego brata. Uważam się za patriotę, ale wcale tego nie pragnę. Może dlatego, że Lecha poznałem jeszcze w połowie zamierzchłych lat 70.
Życzliwy, mądry, przyjazny. Był adiunktem w Katedrze Prawa Pracy na młodziutkim jeszcze Uniwersytecie Gdańskim. Podziwiałem go za odwagę, bo prowadził wykłady dla nielegalnych Wolnych Związków Zawodowych. Wszyscy o tym wiedzieli, wielu mu kibicowało, niektórzy donosili, ale jakoś trwał na uniwersyteckiej posadzie. Potem – gdy jak wielu ówczesnych „kibiców", dla których przełomową datą był rok 1980, czynnie włączyłem się w ruch Solidarności – podziwiałem go za wytrwałość w doradzaniu swemu imiennikowi, Wałęsie. Trudno o bardziej niewdzięczną robotę: przywódca Solidarności nie szanował współpracowników, sukcesy przypisywał sobie, błędy im, wciąż „wymieniał zderzaki". Lech wytrwał przy nim najdłużej: od późnych lat 70. aż po epizod w Kancelarii Prezydenta RP w wolnej Polsce. Potem nigdy go nie opluwał.
Myślę, że Jarosław zrobił mu krzywdę, nakłaniając do kandydowania w wyborach prezydenckich w 2005 roku. Sam na niego głosowałem. Gdyby nie prezydentura, byłby szanowany jako profesor o nieco lewicowych poglądach. Bo prezydentem był nie najlepszym. Szanował konstytucję, a to ważne wobec tego, co dzieje się dzisiaj. Miał parę dobrych inicjatyw, ale niczego nie zbudował. Lot do Tbilisi był aktem odwagi, ale nie on, tylko Sarkozy powściągnął Putina. Rozsądną propozycję „głosowania pierwiastkowego" na szczytach Unii zgłosił dwa tygodnie przed decydującym posiedzeniem, więc poległa. Konkurencyjny wobec Rosji klub dostawców ropy rozpierzchł się, gdy Kreml tupnął nogą. I tak dalej...
Budując na wyrost pomniki i forsując kult, wznosimy tylko mury pomiędzy ludźmi. Powinniśmy raczej upamiętniać postać zmarłego niedawno Zbigniewa Brzezińskiego. Postać naprawdę wielką, która do tego łączy, zamiast dzielić.