Eksplozja arogancji, buty i bezczelności jaką zaprezentował ów szemrany biznesmen raz jeszcze każe zastanowić się nad jego relacjami z czołowymi politykami PO. Już wcześniej doskonale wiedzieliśmy, że stosunki Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego z Sobiesiakiem były zdecydowanie gorsze niż naganne. Chwilami spec od jednorękich bandytów traktował ich jak chłopców na posyłki. Wydawał im polecenia, a z działań wbrew jego interesom minister Drzewiecki musiał się przed nim tłumaczyć.
[wyimek][b] [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2010/02/13/test-sobiesiaka/]Wejdź do dyskusji. Skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Teraz jednak zobaczyliśmy kim jest ów tak wpływowy w PO człowiek. W jeszcze gorszym świetle stawia to skumplowanych z nim polityków. Ten bezczelny i prymitywny typ - który nie potrafi nawet przeczytać przygotowanego sobie wystąpienia, a nie cofa się przed szyderstwami z najwyższych władz kraju - był ich bliskim kolesiem. Wiele wskazuje również na to, że był kumplem Grzegorza Schetyny, do niedawna wicepremiera.
Wystąpienie Sobiesiaka to także pokaz słabości państwa. Czy moglibyśmy sobie wyobrazić tego typu wystąpienie przed komisją senacką USA, gdzie skąd inąd stosunek do przedsiębiorcy jest dużo bardziej pozytywny niż w Polsce? Po paru minutach zostałby on ukarany za obrazę Senatu.
Oczywiście, interpretacja Trybunału Konstytucyjnego - który w Polsce wtrąca się do wszystkiego i przejmuje rolę władzy ustawodawczej - w dużej mierze utrudnia pracę komisji śledczej. Zwłaszcza jeśli przewodniczący będzie chciał potraktować ją absolutnie konsekwentnie, tak jak czyni to Mirosław Sekuła. Mimo wszystko nie oznacza ona prawa świadka do obrażania komisji i władz państwowych. Przewodniczący Sekuła zrobił wszystko, aby Sobiesiakowi to umożliwić. Wprawdzie już wcześniej wziął na siebie rolę obrońcy, który wyłącznie dba o komfort (niektórych) świadków i zrobi wszystko, aby nie musieli oni odpowiadać na niewygodne pytania, ale - jak dotąd - nie bronił ich prawa do ostentacyjnego okazywania pogardy członkom komisji.