Zafundujmy sobie na początek mały eksperyment, zabawę w probabilistykę. Jak zachowaliby się Kazimierz Michał Ujazdowski, Paweł Zalewski i Jerzy Polaczek, gdyby PiS zwyciężyło w wyborach? Czy podaliby się oni do dymisji na znak protestu przeciw autokratycznemu zarządzaniu partią przez Jarosława Kaczyńskiego? A może skwapliwie przyjęliby z jego ręki funkcje ministerialne?
Bardziej prawdopodobne jest to drugie rozwiązanie. Czy oznacza to, że – byli już – członkowie PiS to cynicy i koniunkturaliści? Nie, ale oznacza to, że ich zachowania nie są gestami współczesnych Katonów, ale świadomym działaniem polityków, którzy przegraną swej partii w wyborach chcieli wykorzystać do rozepchnięcia się w jej ramach i ograniczenia roli prezesa. Tę batalię wygrał jednak Kaczyński, a zachowanie polityków jest jedynie prostą konsekwencją tego faktu.
Jaki czeka ich los? Rebelianci słusznie robią, nie pędząc na złamanie karku do PO. Przyjęto by ich tam z otwartymi rękami, obsypano komplementami i funkcjami państwowymi. Przez jakiś czas pozwolono by nawet na objeżdżanie stacji telewizyjnych i radiowych, by mogli tam wylać żale na Kaczyńskiego. Po czym… zmarginalizowano by ich tak, jak byli marginalizowani w Prawie i Sprawiedliwości. Taki to już los polityków, którzy do partii przychodzą bez swoich środowisk politycznych i zdają się na łaskę prezesa. Ludzie bez zaplecza mogą być w każdej chwili „odstrzeleni” bez żadnych strat dla swej partii. Taki los spotka zapewne w przyszłości Radosława Sikorskiego czy Julię Piterę, a był już doświadczeniem Jana Rokity i Kazimierza Marcinkiewicza.
Cóż więc owym rebeliantom pozostaje? Wieloletnie budowanie pozycji poza parlamentem i – w przeddzień nowych wyborów – samodzielny w nich start albo sprzedanie się, w najlepszym tego słowa znaczeniu, Platformie… lub PiS-owi!Pierwszy ze scenariuszy zakłada tworzenie przez lata środowiska politycznego złożonego z byłych działaczy PO i PiS oraz ze znanych postaci życia publicznego, ale bez partyjnej afiliacji. Tę ostatnią grupę mieliby stanowić przede wszystkim prezydenci wielkich miast – z Rafałem Dutkiewiczem z Wrocławia na czele. Taka formacja mogłaby już powalczyć o swoją szansę w wyborach prezydenckich w 2010 roku, a rok później w parlamentarnych.
Warunkiem powodzenia tego planu jest powołanie owej formacji na około pół roku przed wyborami, bo czas ten pozwala na podtrzymanie zainteresowania mediów nowym bytem politycznym, a jednocześnie na powołanie koniecznych struktur. W obliczu przewagi finansowej obecnie istniejących partii parlamentarnych to jedyna szansa dla nowego ugrupowania. Chociaż to teza dosyć oczywista i banalna, to nie wiadomo, czy do końca prawdziwa. Wiem, co mówię, bo… sam jestem jej autorem. Przed wieloma miesiącami sformułowałem ją na łamach „Wprost”, ale dla jej zwolenników mam smutną wiadomość: nie jest ona oparta na żadnych naukowych podstawach. Po prostu wydawało mi się to rozumne.