Smutny los partyjnych rebeliantów

Ludzie bez zaplecza mogą być w każdej chwili „odstrzeleni” bez żadnych strat dla swej partii – przekonuje politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Publikacja: 17.12.2007 01:27

Zafundujmy sobie na początek mały eksperyment, zabawę w probabilistykę. Jak zachowaliby się Kazimierz Michał Ujazdowski, Paweł Zalewski i Jerzy Polaczek, gdyby PiS zwyciężyło w wyborach? Czy podaliby się oni do dymisji na znak protestu przeciw autokratycznemu zarządzaniu partią przez Jarosława Kaczyńskiego? A może skwapliwie przyjęliby z jego ręki funkcje ministerialne?

Bardziej prawdopodobne jest to drugie rozwiązanie. Czy oznacza to, że – byli już – członkowie PiS to cynicy i koniunkturaliści? Nie, ale oznacza to, że ich zachowania nie są gestami współczesnych Katonów, ale świadomym działaniem polityków, którzy przegraną swej partii w wyborach chcieli wykorzystać do rozepchnięcia się w jej ramach i ograniczenia roli prezesa. Tę batalię wygrał jednak Kaczyński, a zachowanie polityków jest jedynie prostą konsekwencją tego faktu.

Jaki czeka ich los? Rebelianci słusznie robią, nie pędząc na złamanie karku do PO. Przyjęto by ich tam z otwartymi rękami, obsypano komplementami i funkcjami państwowymi. Przez jakiś czas pozwolono by nawet na objeżdżanie stacji telewizyjnych i radiowych, by mogli tam wylać żale na Kaczyńskiego. Po czym… zmarginalizowano by ich tak, jak byli marginalizowani w Prawie i Sprawiedliwości. Taki to już los polityków, którzy do partii przychodzą bez swoich środowisk politycznych i zdają się na łaskę prezesa. Ludzie bez zaplecza mogą być w każdej chwili „odstrzeleni” bez żadnych strat dla swej partii. Taki los spotka zapewne w przyszłości Radosława Sikorskiego czy Julię Piterę, a był już doświadczeniem Jana Rokity i Kazimierza Marcinkiewicza.

Cóż więc owym rebeliantom pozostaje? Wieloletnie budowanie pozycji poza parlamentem i – w przeddzień nowych wyborów – samodzielny w nich start albo sprzedanie się, w najlepszym tego słowa znaczeniu, Platformie… lub PiS-owi!Pierwszy ze scenariuszy zakłada tworzenie przez lata środowiska politycznego złożonego z byłych działaczy PO i PiS oraz ze znanych postaci życia publicznego, ale bez partyjnej afiliacji. Tę ostatnią grupę mieliby stanowić przede wszystkim prezydenci wielkich miast – z Rafałem Dutkiewiczem z Wrocławia na czele. Taka formacja mogłaby już powalczyć o swoją szansę w wyborach prezydenckich w 2010 roku, a rok później w parlamentarnych.

Warunkiem powodzenia tego planu jest powołanie owej formacji na około pół roku przed wyborami, bo czas ten pozwala na podtrzymanie zainteresowania mediów nowym bytem politycznym, a jednocześnie na powołanie koniecznych struktur. W obliczu przewagi finansowej obecnie istniejących partii parlamentarnych to jedyna szansa dla nowego ugrupowania. Chociaż to teza dosyć oczywista i banalna, to nie wiadomo, czy do końca prawdziwa. Wiem, co mówię, bo… sam jestem jej autorem. Przed wieloma miesiącami sformułowałem ją na łamach „Wprost”, ale dla jej zwolenników mam smutną wiadomość: nie jest ona oparta na żadnych naukowych podstawach. Po prostu wydawało mi się to rozumne.

Prognozowałem wówczas, nietrafnie – jak miało się okazać – że skorzystają z tego niektórzy politycy i jeszcze przed nowymi wyborami powołają byt, któremu nadałem nawet nazwę PłaRoMa, od pierwszych sylab nazwisk osób, które miałyby ją tworzyć – Płażyńskiego, Rokity i Marcinkiewicza. Tyle tylko, że do powołania tego podmiotu nie doszło. Z jakiego powodu? Z tego samego, z którego może nie dojść w odpowiednim czasie do powstania partii dzisiejszych rebeliantów.

Kaczyński z Tuskiem wyznaczyli datę wyborów tak szybko, że nowy podmiot nie zdołał się ukonstytuować. Podobny los może spotkać ewentualną nową inicjatywę dzisiejszych rebeliantów z PiS – kiedy oni sposobić się będą do wyborów na jesieni 2011 roku, Kaczyński i Tusk mogą zrobić im psikusa, dogadując się co do przeprowadzenia wcześniejszych wyborów, np. na wiosnę 2011 roku. Wiedzą oni bowiem, że nowy twór żywiłby się ich wyborcami, więc mogą działać w ramach „porozumienia kartelowego” i ogłosić wybory w czasie niepozwalającym ukonstytuować się nowej formacji.

Drugie rozwiązanie to oddanie się przed wyborami do dyspozycji PO lub PiS. Choć dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale by wygrać wybory, Tusk i Kaczyński będą musieli powalczyć o wyborców, którzy znajdują się pomiędzy ich partiami. Gdyby środowisku Ujazdowskiego, Rokity, Marcinkiewicza i Dutkiewicza udało się w ciągu tych paru lat zbudować ważny byt polityczny (choć bez reprezentacji parlamentarnej), to może on się okazać decydującym – być może – partnerem i dla Tuska, i dla Kaczyńskiego w walce o zwycięstwo w 2011 roku. To ich jedyna szansa.

Czy będzie to łatwe? Nie. Los Marka Jurka czy Rokity pokazuje, że dziś politykowi przeżyć poza głównymi partiami jest tak trudno jak rybie na pustyni Gobi. Jurek jeszcze rok temu był marszałkiem Sejmu, drugą osobą w państwie, ale przed ostatnimi wyborami musiał pozować do zdjęć z Januszem Korwin-Mikkem i Romanem Giertychem; Jan Rokita jeszcze przed dwoma laty był typowany na premiera, dziś pełni ludyczne role w kabaretowych programach telewizyjnych.

W moim przekonaniu największym instynktem politycznym wykazał się Ludwik Dorn – cofnął się w ostatnim momencie przed runięciem w przepaść. I ma rację – na jakiś czas będzie musiał odejść na dalszy plan, ale kiedyś z ręki Kaczyńskiego będzie mógł sięgnąć po najwyższe urzędy w państwie, by móc realizować dobro w polityce. Bo przecież o to im wszystkim chodzi – chcą poszerzyć swoje możliwości realizacji tego, co uważają za dobre dla Polski. Nikt nie może im tego odmawiać.

Ale żeby zdobyć narzędzia do realizacji tego zbożnego zadania, trzeba zagryźć zęby, zrezygnować z części siebie i pozostać w jednej z dwóch najważniejszych partii w naszym kraju. Kto chce zmieniać politykę niemiecką, musi być członkiem SPD lub CDU, kto chce wpływać na historię Wielkiej Brytanii, musi zapisać się do torysów lub laburzystów. W Polsce kto ma prawicowe poglądy i chce realizować się w polityce, winien polubić Kaczyńskiego albo Tuska.

Zafundujmy sobie na początek mały eksperyment, zabawę w probabilistykę. Jak zachowaliby się Kazimierz Michał Ujazdowski, Paweł Zalewski i Jerzy Polaczek, gdyby PiS zwyciężyło w wyborach? Czy podaliby się oni do dymisji na znak protestu przeciw autokratycznemu zarządzaniu partią przez Jarosława Kaczyńskiego? A może skwapliwie przyjęliby z jego ręki funkcje ministerialne?

Bardziej prawdopodobne jest to drugie rozwiązanie. Czy oznacza to, że – byli już – członkowie PiS to cynicy i koniunkturaliści? Nie, ale oznacza to, że ich zachowania nie są gestami współczesnych Katonów, ale świadomym działaniem polityków, którzy przegraną swej partii w wyborach chcieli wykorzystać do rozepchnięcia się w jej ramach i ograniczenia roli prezesa. Tę batalię wygrał jednak Kaczyński, a zachowanie polityków jest jedynie prostą konsekwencją tego faktu.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek Cichocki: Lekcja historii: Od nieszczęsnych Polaków do biednych Ukraińców
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Muzeum Auschwitz to nie miejsce politycznych demonstracji
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Zarzuty dla Morawieckiego. Historyczna sprawa, która podzieli Polskę
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Dlaczego Putin nie zatrzyma wojny? Jest kilka powodów
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Opinie polityczno - społeczne
Ptak-Iglewska: Zazdrośćmy Niemcom frekwencji, najwyższej od czasów zjednoczenia
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”