Zaremba: Kłopot Tuska z raportem MAK

Szansą na ujawnienie wszystkich wątków rosyjskiej i polskiej odpowiedzialności za katastrofę byłaby sejmowa komisja śledcza. Miałaby istotną zaletę: jawność – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 13.01.2011 19:00

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Rob Robert Gardziński

Polski prezydent spowodował katastrofę samolotu – taki jest przekaz światowych mediów po raporcie MAK. "Podpity generał zmusił pilotów do lądowania" – napisał springerowski "Bild". W nadzwyczajnej "Loży prasowej" w TVN 24 dziennikarz "Gazety Wyborczej" Paweł Wroński zasmucił się siłą i powszechnością tego przekazu. Chwilę wcześniej jednak sam oświadczył przed kamerami: "raport rosyjski był dość rzetelny".

 

 

Jaka narracja miałaby zatriumfować jak nie rosyjska? "To nie rosyjscy kontrolerzy trzymali stery polskiego samolotu" – pisze Jarosław Kurski w komentarzu redakcyjnym tej gazety na pierwszej stronie. I co prawda w środku gazety znajdujemy rzetelny zestaw "ułomności" rosyjskiego raportu pióra Wacława Radziwonowicza. Pytanie tylko, co będzie lepiej widać: czy analizę szczegółów, czy komentarz wicenaczelnego czołowej gazety. Także z perspektywy zagranicy.

Te ułomności to w istocie sprawy najbardziej fundamentalne. To przede wszystkim pytanie, czy Rosjanie mogli i chcieli zamknąć lotnisko. Wiemy, że chcieli tego niektórzy kontrolerzy z wieży i wiemy, że sprzeciwiła się Moskwa.

 

 

Przyjmijmy na chwilę nawet umiarkowaną wersję akredytowanego przy MAK Edmunda Klicha, który długo unikał zwady z Rosjanami: cała historia to splot różnych okoliczności, wina jest podzielona, ale wyjęcie nawet jednego czynnika mogłoby uratować 96 polskich obywateli na czele z prezydentem. Także w takiej sytuacji raport niepełny jest po prostu raportem kłamliwym.

A skądinąd teza: 80 procent winy polskiej, 20 procent rosyjskiej, jak powtarzali mechanicznie niektórzy komentatorzy, kompletnie mnie nie przekonuje. Łatwiej dowieść presji na kontrolerów niż wyciskanych ze strzępów stenogramów i wątpliwych psychologicznych analiz nacisków na polską załogę. Ale dla "Wyborczej" to ta druga kwestia jest bardziej oczywista.

Nie tylko dla "Wyborczej". W pierwszym odruchu ważna poseł PO, rzecznik prasowy klubu Małgorzata Kidawa-Błońska powiedziała o raporcie to samo co Wroński: "Jest dość rzetelny". Co gorsza, szef MSWiA Jerzy Miller, szef polskiej komisji, ogłosił swój "lekki niedosyt", a polskie uwagi do raportu przedstawił jako coś niezobowiązującego, co raczej uzupełnia rosyjski raport, niż jest warunkiem poznania prawdy.

 

 

Notabene w swych uwagach polscy eksperci pominęli najważniejsze pytanie: czy Rosjanie nie powinni potraktować tego samolotu jako wojskowego i po prostu odmówić mu lądowania. Ale i tak z tego stanowiska ich szef polski minister nie czyni fundamentalnego przedmiotu sporu. Zarazem dziennikarze spełniający rolę pudeł rezonansowych rosyjskiej propagandy nawet te ułomne zastrzeżenia podważają mówiąc o raporcie "rzetelnym".

Czym się kierowali polscy rzecznicy "rzetelności" raportu Tatiany Anodiny i Aleksieja Morozowa? Wiarą w historyczne porozumienie z Kremlem? Antypisowskimi urazami? Logiką wojny już nie między partiami, ale dwiema Polskami? Wszystkim po trochu i każdy zapewne czym innym bardziej.

Jeśli te wszystkie reakcje potraktować jako wyznacznik stanowiska obozu III RP, naturalnie najistotniejsze było stanowisko premiera. Donald Tusk jest mądrzejszy od swoich akolitów i sojuszników. Nie przyjął rozumowania choćby publicystów "Polityki" radzących mu niedawno w imię antypisowskiej logiki niekonfrontowanie się z Rosją. Ale też sformułował przekaz niejednoznaczny: nie mówił o "rzetelności raportu", lecz spór przedstawił jako nieledwie proceduralny. Nie polemizował – co mam mu szczególnie za złe – z haniebnymi sugestiami raportu i uwagami światowej prasy. Tym bardziej trudno więc oczekiwać od jego obozu spójnego sygnału. Czeka nas potężna porcja kakofonii.

Tusk musi się obawiać wrażenia własnej uległości wobec Rosji. Choćby dlatego, że – pomijając jego osobiste odczucia – to wrażenie może być punktem dla jego śmiertelnego wroga Jarosława Kaczyńskiego. Sondaże już dziś pokazują, że Polacy Rosjanom nie wierzą. Pytanie tylko, na ile jest to dla Polaków ważna kwestia.

Pisowski obóz całkiem zręcznie – nie wiem, ile w tym mocnego przeświadczenia, a ile taktyki – postawił na jednostronną mocną obronę polskiej reputacji. Aby dowieść wagi "moskiewskiego tropu", Antoni Macierewicz łagodził w niektórych wystąpieniach swoje stanowisko wobec polskich błędów. Nawet takich, które obiektywnie obciążały rząd Tuska (poziom przeszkolenia pilotów, chaos w 36. pułku). Premier był z tej strony obwiniany tyleż ogólnikowo, co ostro, ale najmocniej o uległość już po Smoleńsku.

Jednocześnie rosyjski raport naprawdę przerzuca piłeczkę na Tuskowe boisko. W wielu wypadkach są to naczynia połączone – mniej winy rosyjskiej to więcej polskiej.

Dobrego przykładu dostarcza tu spór o obecność na pokładzie samolotu tak zwanego lidera, czyli rosyjskiego nawigatora – zdaniem pułkownika Klicha mógł on uratować samolot, bo "znał lotnisko". Najpierw Rosjanie przypisali rezygnację z tego lidera Polakom. Potem polska prasa sprostowała: nasza prośba pozostała bez odpowiedzi. Jeszcze później pojawiły się dokumenty poświadczające, że w końcu jednak zrezygnowaliśmy. Ale skoro tak, to dlaczego Rosjanie w poprzednich latach tego lidera polskim delegacjom nieomal narzucały, powołując się na swoje przepisy dotyczące lotnictwa wojskowego?

 

 

Tusk musi się więc bronić. A zarazem pada – opisał to już wczoraj w redakcyjnym komentarzu Paweł Lisicki – ofiarą swojej strategii początkowej. Strategii przyjęcia rosyjskiego śledztwa jako błogosławieństwa. Dziś nagła wolta i próba niemal wyrównania szeregów z pisowską opozycją muszą być mylące dla jego własnego obozu. Stąd słowne łamańce – kontrolowana twardość łączona z przestrogami przed radykalizmem.

Ale co więcej, godząc się na rosyjską metodę załatwienia tej sprawy, wyrzekł się zawczasu możliwości odwołania się do opinii międzynarodowej. Nie dziwmy się, że dziś światowe agencje, a potem gazety, w praktyce nie wspominają o polskich uwagach. Aby się dowiedzieć, że istnieje jakiś polsko-rosyjski spór, można się było dowiedzieć, używając dosłownie mikroskopu. Ów spór zaistniał dopiero w ostatnich dniach. A to o wiele za późno.

Chcę być dobrze zrozumiany. Nie wierzę w to, aby Rosjanie oddali nam śledztwo. Nie wierzę też w możliwość stworzenia komisji międzynarodowej. Ale hałasowanie w tej kwestii dawałoby nam dodatkowe atuty, choćby w oczach zagranicy. Zrezygnowano z tego.

 

 

W tym samym kontekście oceniam zresztą także działalność zespołu Antoniego Macierewicza czy emocjonalne artykuły stawiające różne hipotezy na łamach "Gazety Polskiej" albo "Naszego Dziennika". Tomasz Sakiewicz streścił ostatnio wyjątkowo nieuczciwie moje stanowisko w tej sprawie. Miałbym się rzekomo martwić tym, że pisowska opozycja wpływała swoimi interwencjami na utwardzenie linii polskiego rządu. Jest dokładnie odwrotnie: zawsze powtarzałem, że to po najmocniejszych wystąpieniach Macierewicza następowały konkretnie działania ekipy Tuska, łącznie z powołaniem rządowej komisji Millera. Początkowo rząd tę sprawę traktował w kategoriach "włamania do garażu na Pradze", by po raz kolejny przywołać sławną metaforę Włodzimierza Cimoszewicza. Zmiana następowała powoli i była wymuszana. Także przesadnymi czy wręcz fantastycznymi twierdzeniami i oskarżeniami.

Naturalnie w tezach Macierewicza można się było doszukać wspomnianego pęknięcia. Ujawnione nieprawidłowości w działalności floty powietrznej przydzielanej VIP powinny być na przykład powodem dymisji ministra obrony Bogdana Klicha. Żądać jej powinna zwłaszcza opozycja. Ale teza: nie zajmujmy się pilotami, paradoksalnie, pozwala polskim oficjelom spać spokojnie. Dodajmy oficjelom z ekipy Platformy, bo przecież coś takiego jak "prezydencki samolot" nie istniało, tu Jarosław Kaczyński ma świętą rację. Dysponentem samolotów był rząd.

Dopiero więc zebranie wszystkich wątków: i rosyjskiej, i polskiej odpowiedzialności, pozwalałoby przedstawić cały łańcuch przyczyn, który doprowadził do katastrofy. Szansą na ich przeoranie i ujawnienie byłaby choćby sejmowa komisja śledcza, której domagają się dziś, chyba bez szans, kluby PiS i PJN. Postępowanie przed taką komisją miałoby jedną istotną zaletę: przeciwstawiałoby tajności postępowania MAK czy nawet polskiej komisji rządowej sejmową jawność.

Naturalnie wizja wspólnego sejmowego śledztwa jawi się jako fantastyczna już choćby ze względu na skrajną rozbieżność między narracjami PO i PiS. Rządowa większość musiałaby też zrezygnować z nawyku ustawiania parlamentarnych dochodzeń w duchu Mirosława Sekuły – tym razem coś takiego by nie przeszło. Jak sądzę, Donald Tusk nie zechce więc takiej wiwisekcji postępowania swoich podwładnych, a w jakiejś mierze i jego samego.

 

 

Jego odpowiedzią jest dziś proponowana przez Tuska swoista wojna na raporty. Najpierw zabiegajmy o zmianę tekstu rosyjskiego, potem piszmy własny i odwołujmy się do instytucji międzynarodowych. Tyle że nie wiadomo, czy możemy zabiegać u Rosjan o cokolwiek. MAK, skądinąd instytucja formalnie nawet nierządowa, uważa procedurę za zakończoną i powołuje się na konwencję chicagowską.

Może pozostają nam już tylko bezsilne protesty. I możliwe nawet, że skazani na to byliśmy od początku. Ale taki protest byłby skuteczniejszy, gdybyśmy już od wiosny potrafili wytłumaczyć – choćby cudzoziemcom – o co nam chodzi. Tyle że do tego potrzebny byłby zupełnie inny klimat polityczny w kraju. I zupełnie inne polskie stanowisko – w szczególności ekipy rządowej. Nawet teraz premier unika nazwania rzeczy po imieniu.

Zwarcie szeregów przez Polaków wydaje się zresztą nadal nie do osiągnięcia. I nie chodzi tu o interes żadnego obozu politycznego – PiS sobie poradzi uzbrojony w mit smoleński, a w tym micie premier Tusk i jego partia mają z góry wyznaczoną rolę – "tego złego". Chodzi tu, nie nadużywając słów, o rację stanu, o to, na ile jesteśmy podmiotem, na ile przedmiotem w międzynarodowych stosunkach.

W tym kontekście pomysł odrzucenia (w rzeczywistości potępienia) rosyjskiego raportu przez polski parlament wydaje się skromnym planem minimum. A przecież wiemy, że nawet to jest nie do osiągnięcia. Musielibyśmy mieć zupełnie inne państwo i inną politykę.

Polski prezydent spowodował katastrofę samolotu – taki jest przekaz światowych mediów po raporcie MAK. "Podpity generał zmusił pilotów do lądowania" – napisał springerowski "Bild". W nadzwyczajnej "Loży prasowej" w TVN 24 dziennikarz "Gazety Wyborczej" Paweł Wroński zasmucił się siłą i powszechnością tego przekazu. Chwilę wcześniej jednak sam oświadczył przed kamerami: "raport rosyjski był dość rzetelny".

Jaka narracja miałaby zatriumfować jak nie rosyjska? "To nie rosyjscy kontrolerzy trzymali stery polskiego samolotu" – pisze Jarosław Kurski w komentarzu redakcyjnym tej gazety na pierwszej stronie. I co prawda w środku gazety znajdujemy rzetelny zestaw "ułomności" rosyjskiego raportu pióra Wacława Radziwonowicza. Pytanie tylko, co będzie lepiej widać: czy analizę szczegółów, czy komentarz wicenaczelnego czołowej gazety. Także z perspektywy zagranicy.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?