Było tak. Zbigniew Hołdys ogłosił publicznie, że nie będzie więcej pisał do tygodnika „Wprost". Rozesłał informację: „Właśnie zrezygnowałem z dalszego pisania felietonów do 'Wprost'. Nie umiem myśleć inaczej, niż myślę".
W tak sformułowanym tekście dopatrzono się wyznania, że „Wprost" cenzurował Hołdysowi teksty, na co on wykazał się posiadaniem tzw. cojones i w proteście zerwał współpracę. I w tym duchu zinterpretowano jego oświadczenie na portalach internetowych. Branżowy „Pressserwis" podał, że powodem zerwania współpracy był felieton pt. „Piramida zwierząt", w którym padały szydercze określenia pod adresem Stefana Niesiołowskiego i samego Donalda Tuska. Portal „wpolityce.pl" podjął ten wątek i opublikował co ostrzejsze fragmenty. Ja to przeczytałem, a że akurat pisałem felieton, wspomniałem tam o wyrzuceniu Hołdysa z „Wprost" w tonie, jak mi się w moim prawicowym oszołomstwie zdawało, życzliwym dla niego.
Jeszcze tego samego dnia Hołdys w odpowiedzi rzygnął na mnie i innych oburzeniem w agorowym radiu Tok FM. Okazałem się „obesranym pismakiem", a takoż „obesranym pudelkiem", który „powielił syf" i zwyczajnie „kłamie". Przepraszam, że cytuję dosłownie, ale przecież nie będę kropkował wybitnego intelektualisty. Nadmienię jeszcze, że Hołdys wskazał mi także miejsce w rynsztoku, ale to już drobiazg.
Bluzgając niczym pijany monter na moście, Hołdys wszystko stanowczo zdementował. To znaczy, owszem, odszedł z „odzyskanego" niedawno przez Salon tygodnika, ale nie w atmosferze konfliktu. I nie szło tu o felieton zawierający złośliwości wobec marszałka Sejmu, ale inny, w którym Hołdys krytykował, ale bardzo delikatnie, Wałęsę i Tuska za niewystarczające wspieranie rewolucji w Egipcie. Zresztą ten felieton też się ukazał. I w ogóle, co najważniejsze, i co uświadomiło mi ogrom mojego błędu: Hołdys usilnie zapewnił, że lubi i popiera Tomasza Lisa, że dobrze życzy tygodnikowi i trzyma za niego kciuki, i że ingerencje w jego teksty absolutnie nie były powodem zerwania współpracy, bo takie ingerencje już się kilkakrotnie zdarzały, dwukrotnie jego teksty nie poszły, i on, Hołdys, „jest w stanie to zrozumieć", bo Lis ma prawo, bo jest „kapitanem" na tym statku, a on, Hołdys, tylko marynarzem.
No, to jak tak, to ja rzeczywiście gorąco Hołdysa przepraszam. Jak mogłem go mierzyć miarą własną i innych prawicowych oszołomów? Jak mogłem go wziąć za człowieka, który, gdy mu się grzebie w tekstach albo je zdejmuje, przekłada honor ponad honorarium i odchodzi? Jak mogłem mu przypisywać, że ma wspomniane cojones większe od łowickiego groszku? Nie wiem doprawdy, co mi odbiło. Niniejszym więc uroczyście odszczekuję i ogłaszam publicznie: wbrew moim nieuprawnionym insynuacjom, Zbigniew Hołdys nie jest człowiekiem zdolnym do postawienia się Salonowi, Zbigniew Hołdys nie oburza się i nie trzaska drzwiami, kiedy mu się kreśli albo zdejmuje teksty, jeśli robi to ten, kto wie lepiej, Zbigniew Hołdys szanuje autorytety i ani mu w głowie ich podważanie.