Ważniejszą różnicę stanowi to, iż wszystkie stawiane rządom PiS oskarżenia na tyle konkretne, by można je było weryfikować (bo zarzuty „dusznej atmosfery podejrzliwości" etc. trudno w ogóle poważnie rozważać) okazały się po czasie fałszywe. Trzy lata intensywnej pracy sejmowej komisji nie ujawniło ani żadnych nielegalnych „nacisków", ani znaczących nieprawidłowości przy próbie zatrzymania śp. Barbary Blidy. Kilkadziesiąt ogłaszanych z emfazą przez „Gazetę Wyborczą" i pokrewne jej media „zbrodni PiS" okazało się, jedna po drugiej, wyssanymi z palca fantazjami, luźno albo w ogóle powiązanymi z faktami. W końcu nawet i rzekomego „zacierania śladów" w domu Blidy prokuratura się nie zdołała dopatrzyć.
Mówiąc nawiasem, każdej gazecie zdarza się przestrzelić i ogłosić sensację, która się potem nie potwierdzi. Ale wspomniany organ z Czerskiej jest chyba światowym rekordzistą w liczbie nagłośnionych „afer", których, jak się potem okazywało, wcale nie było ? do wspomnianych kilkudziesięciu „zbrodni PiS" trzeba wszak doliczyć tez potężną liczbę kłamstw i manipulacji służących obciążeniu winą za tragedię smoleńską jej ofiar. Nisko oceniam profesjonalizm pracowników stosownego działu „Wyborczej", ale nie aż tak nisko, by liczbę takich „wpadek" uznać za efekt przypadków i zwykłej nieudolności, zwłaszcza że, jak wszyscy kelnerzy, dziennikarze od Michnika „mylą się" zawsze tylko w jedną stronę.
W zestawieniu z argumentami, którymi delegitymizowano poprzednią koalicję, te, których używa dziś PiS, wyglądają nieskończenie solidniej. Rządy Tuska to rzeczywiście i cywilizacyjna katastrofa, i kompletna utrata przez Polskę podmiotowości w polityce międzynarodowej. Mogą propagandyści picować ile chcą, ale spod warstw lukru wyłażą fakty totalnie kompromitujące rządzącą ekipę. W dziedzinie gospodarki są to przede wszystkim dane o zadłużeniu państwa. Ale też, na przykład, takie drobiazgi, jak nagle dokonane przez rząd odkrycie, że sposobem na budowanie autostrad będzie system koncesyjny. Doprawdy, Tusk naprawdę uważa nas za idiotów (i zresztą w odniesieniu do swych zwolenników ma rację). Przecież cały jego obiecany „cud" w infrastrukturze miał polegać na odrzuceniu tego systemu, który przez paręnaście poprzednich lat wyraźnie się nie sprawdził. Powrót do niego po trzech latach, i to przedstawiany z pompą jako rozwiązanie problemu, jest dobitnym dowodem niekompetencji i braku jakiegokolwiek pomysłu.
Gorzej jeszcze jest w kwestii pozycji Polski. Nie trzeba już nawet przypominać „konwencji chicagowskiej", MAK i innych starych spraw. Oto kilka dni temu sam Tusk, z rozbrajającą szczerością chłopca do podawania piłek, który po prostu nie jest w stanie ogarnąć spraw, w jakie wlazł, opowiada Monice Olejnik, jak to Rosjanie wozili go gdzie chcieli i kiedy chcieli, żeby dowieźć do Smoleńska przed Kaczyńskim, a jemu nawet nie przyszło do głowy, że jest premierem suwerennego, formalnie przynajmniej, państwa, i mógłby zaprotestować, zagrozić międzynarodowym skandalem, zażądać czegokolwiek. Byle mu wstawili do kibitki telewizor z ligą mistrzów, mogą wieźć kudy ugodno. Mało jeszcze komuś? To niech sięgnie do depeszy z WikiLeaks, z informacją, jakim argumentem polski MSZ zabiegał dla Donka o audiencję u Obamy. Nie, że są jakieś sprawy, nie cokolwiek na poważnie, tylko że po prostu premier musi być przyjęty przez prezydenta USA, żeby go Polacy szanowali. Błagamy, Mister Obama, choćby na pięć minut, niech pan tylko zmierzwi przed kamerą naszemu premierowi grzywkę, żebyśmy mogli to pokazać w TVN, a zrobimy dla was, cokolwiek chcecie.
O drugim sterniku państwowej nawy aż się nie chce wspominać. Ktokolwiek zada sobie trud przebrnięcia przez tę bezładną stertę głupkowatych dywagacji, które nasz prezydent wygłosił u Rona Asmusa, do sali pełnej ekspertów od polityki europejskiej, nie może się nie zgodzić, że postawienie kogoś o takich kwalifikacjach umysłowych na czele państwa jest faktycznie „wypadkiem"; i to najdelikatniej rzecz ujmując.
Prawda jest taka, że w Polsce od lat dwudziestu istnieją dwie elity wzajemnie się delegitymizujące, tubylcza i euro-postpeerelowska. Tubylcy odmawiają europeerelczykom prawa do kierowania państwem, oskarżając ich o zdradę jego podstawowych interesów, a także kulturowe wynarodowienie i, ogólnie, o zaprzaństwo. Europeerelczycy nigdy nie uznają prawa do rządzenia tubylców, choćby zagłosowało na nich nie trzydzieści, ale bodaj i osiemdziesiąt procent wyborców, albowiem uważają ich za ciemnych troglodytów, jacy wszędzie w cywilizowanym świecie już wyginęli, a u nas tylko przypadkiem jeszcze przetrwali w zamrażarce poprzedniego systemu, ale ich miejsce na śmietniku historii jest oczywiste. Te dwa bieguny mają różną moc przyciągania; gdy Polakom jest źle, ciągnie ich ku narodowej tożsamości, ku wartościom wspólnotowym, zmonopolizowanym przez tubylców. Gdy żyje im się lepiej, zapominają o korzeniach, ciągnąc za mirażem nowoczesności, którą z kolei zmonopolizowali europeerelczycy. Osoby przywódców nie mają tu nic do rzeczy; nie byłoby Kaczyńskiego i Tuska, byliby inni. Zresztą byli, przecież u zarania III RP za ikony nienawiści i pogardy robili u europeerelczyków Wałęsa i Niesiołowski.