Pikujące sondaże rządu i premiera nie są efektem – jak przekonują niektórzy publicyści – końca genialnej strategii PR, zakłóceń w sposobie sprawowania władzy, odsunięcia w cień ważnych niegdyś przyjaciół, ani nawet skutkiem zapowiadanych, niepopularnych reform. Bardziej liczy się to, że ludzie zorientowali się, iż rząd bez znieczulenia rąbie ich fiskalną siekierą, mając na ustach hasła sprawiedliwości społecznej i dobrobytu. Tyle tylko, że podwyżka danin i kolejne poświęcenia nie idą w parze z obiecywaną poprawą jakości życia.
Przedszkoli i żłobków nie przybywa, podobnie miejsc pracy, wzrost płac zahamował, a drogi, które się budują, zyskają nowy specjalny status: nie będą gotowe, ale "przejezdne". Zgrzyta niemal wszystko, co obiecywał rząd – od reformy edukacji, przez e[pauza]administrację i e-dowody, po politykę sprzyjającą rodzinie czy przedsiębiorcom. To właśnie realne problemy, połączone z zawiedzionymi nadziejami, zmieniają mapę politycznego poparcia partii.
Debeściaki
Zaczęło się, można by rzecz, niewinnie – w styczniu ubiegłego roku w górę poszedł VAT. Rząd tłumaczył, że tak trzeba, bo budżet się nie spina. Przychylne media przyklasnęły – ale oni odpowiedzialni, ratują stan kasy państwa, nie bojąc się niepopularnych decyzji. Wielu ekonomistów zadawało jednak wtedy przytomnie pytania: co z reformami strukturalnymi, które na stałe poprawią kondycję budżetu? Jak przełoży się to na konsumpcję, gdzie podzieją się kolejne 4 mld zł wyrwane obywatelom z kieszeni? No, ale przeszło. Jednak skutki tej podwyżki zaczęły coraz dotkliwiej już po kilku miesiącach bić w ludzi. I tak jest do dzisiaj. W górę poszły ceny (nałożyły się też na to słaby złoty i rekordowe notowania surowców), a ze względu na trudną sytuację na rynku pracy nie podążają za nimi pensje. Efekt? Inflacja wystrzeliła w górę, a realne płace stanęły w miejscu. Ludzie w portfelach mają mniej pieniędzy.
Rząd zachęcony "sukcesem" z VAT – podnosi podatki, a poparcie nie spada – po drodze, w maju, zdemolował OFE i przeszedł w stan hibernacji. Do wyborów kontynuujemy politykę "tu i teraz". Nie musimy się nikomu tłumaczyć, ani prof. Balcerowiczowi, ani opozycji, ani społeczeństwu. Jesteśmy, drogi Leszku, najlepsi.
Zimowy sen przedszkolaka
Ze stanu letargu obudziły rządzących, o dziwo, nie powodzie czy klęski nieurodzaju, ale... opłaty za przedszkola. Pod koniec sierpnia gruchnęła wieść, że podnoszą je samorządy i wprowadzają płatności za każdą ponadwymiarową godzinę. W drugiej dekadzie września premier, nauczony doświadczeniem, że problemy się go nie imają, ruga więc gminy. – Wojewodowie sprawdzą ich uchwały – mówi Tusk. Jest to jednak manipulacja. Samorządy są najczęściej Bogu ducha winne w tym sporze. Ratują swoje budżety, bo na przedszkola nie dostają z kasy państwa ani grosza. Co gorsza, wszystko to odbywa się w sosie wspierania rodzin, polityki rodzinnej.
Premier lekko chyba się reflektuje, dociera do niego, że ludzie nie przerzucą tak prosto odpowiedzialności na samorządy i wpisuje do wyborczego programu PO, że być może dostaną one pomoc ze strony państwa. Po wyborach jest o tym oczywiście cicho. Tyle tylko, że ludzie, pamiętając jeszcze zamieszanie z przedszkolami, dostają kolejny prezent. Reformę edukacji, czyli wysyłanie sześciolatków do szkół. To kwintesencja nieporadności, braku konsekwencji, wręcz nieudacznictwa. Rząd ostatecznie zapowiada, że najmłodsze dzieci pójdą do szkół dwa lata później, ale rodzi to określone konsekwencje w gminach, a także wśród ich rodziców. Programy są niedostosowane do przesuwanej reformy, szkoły i samorządy nie wiedzą, czy inwestować w przygotowania placówek do przyjęcia sześciolatków, te, które to zrobiły, czują się jak frajerzy. Kompletny chaos i bałagan, którego nawet nikt nie tłumaczy – nowa minister edukacji Krystyna Szumilas nie umawia się z mediami na wywiady.
Fiskalny Adamek
Prawdziwa bokserska seria – oczywiście dla ludzi, a nie dla rządu – przychodzi na przełomie grudnia i stycznia. Rośnie akcyza na paliwo, leki zamiast tanieć – drożeją, trudno je także dostać, rząd podnosi od lutego składkę do ZUS, od marca likwiduje tzw. antybelkowe lokaty, zapowiada dalszą likwidację ulg w PIT.
Fiskalizm rośnie w szybkim tempie – w tym roku przez trzewia państwa przejdzie już 42 proc. naszego PKB. Niemal połowę naszego bogactwa redystrybuują urzędnicy, choć wiadomo, że ludzie i przedsiębiorcy najrozsądniej wydają swoje pieniądze.