Profesorski nawyk dzielenia wypowiedzi na kilka odrębnych, ale ściśle ze sobą związanych części. Studentom Josepha Ratzingera ten styl ułatwiał pewnie podążanie za myślą wykładu. Dziennikarzom z całego świata pomógł w ostatnich dniach skonstruować sensacyjnie brzmiące doniesienia, niektórym z nich kazał głośno się zastanawiać nad tym, czy to naprawdę papież emeryt jest jego autorem, a kiedy okazało się, że nie ma powodu, żeby w to wątpić, wprawił, jak twierdzi „Corriere della Sera", Watykan w zakłopotanie. Ale list, który Benedykt XVI opublikował na łamach bawarskiego miesięcznika „Klerusblatt", mógł zaszokować tylko tych, którzy zapomnieli, kim jest Joseph Ratzinger.
Warto uważnie wsłuchiwać się w przydomki nadawane przez przeciwników, jest w nich zazwyczaj więcej prawdy niż w obiegowych pochlebstwach. Ratzinger nie był ze względu na swój konserwatyzm nazywany betonowym, tylko pancernym kardynałem. A pancerz jest warstwą, która chroni to, co się za nią kryje. Pancerna jest pokrywa czołgu, który prze do przodu, betonowy może być co najwyżej blok, który zawsze będzie stał w tym samym miejscu. Aż nie skruszeje i nie rozpadnie się na kawałki. I taki właśnie – pancerny, a nie betonowy – jest ten list.
Jego centralna myśl jest jedna i prosta: chrześcijaństwo ma swój geniusz. Zadanie, w którego wykonaniu nikt i nic nie może go zastąpić. Odrębność i wyjątkowość, której ochrona jest obowiązkiem Kościoła. Jego kryzys nie bierze się z tego, że nie nadąża za światem. Przeciwnie, problem polega na tym, że za bardzo się do niego upodobnił. A jest mu potrzebny tylko na tyle, na ile się od niego różni. Fragmenty poświęcone seksualnej rewolucji 1968 r. i homoseksualnym klikom w seminariach, na których skupiły się informujące o liście Benedykta XVI media, są tylko przypisem do jego głównej myśli. Nie tego jednego listu, tylko całego życia Josepha Ratzingera. Bo fakt, że po tylu latach milczenia właśnie teraz publikuje on właśnie taki tekst, może oznaczać tylko jedno. Ten list to jego testament. Pancerny testament.