Wojciechowski: Rodziny płacą dwa razy

Pora zrealizować rewolucyjną propozycję, by dzieci poniżej lat 18 miały prawo głosu, wykonywane przez rodziców – pisze publicysta

Publikacja: 14.06.2012 01:37

Red

Ogłoszone niedawno obliczenia Centrum im. Adama Smitha przypomniały publicznie, że utrzymanie dzieci kosztuje. Raport Centrum określa wydatki na dwójkę dzieci od urodzenia do 20. roku życia na 317 tys. zł. Ta liczba robi wrażenie dużej, ale i tak została obliczona ostrożnie, skoro na jedno dziecko na miesiąc wypada wtedy średnio 660 zł.

Sama idea tych obliczeń oparta jest na założeniu, że dzieci to także koszt. Nie odjęto możliwych korzyści z ich posiadania. Dziś wydaje się to naturalne, ale jeszcze 100 lat temu dzieci uchodziły, przeciwnie, za majątek. Ludzie czuli się wzbogaceni pracą i pomocą dzieci, a nie tylko moralnie usatysfakcjonowani.

Co się zmieniło? Ustrój polityczny i gospodarczy. Wtedy w krajach Europy dominowały rozwiązania konserwatywne i wolnorynkowe; także w carskiej Rosji. Przez budżety przepływało kilkanaście procent dochodu narodowego, a nie ponad pięćdziesiąt, jak dziś. Niskie podatki i stabilna waluta oparta na złocie sprawiały, że ludzie mieli wybór: czy oszczędzać na starość bądź inwestować, czy wydawać na więcej dzieci.

Kilkakrotne zwiększenie łącznego opodatkowania przez nieodpowiedzialne i krótkowzroczne rządy demokratyczne sprawiło jednak, że tego wyboru – dzieci czy oszczędzanie – dziś nie ma. Bez znacznego pogorszenia standardu życia przeciętnych polskich rodziców nie stać na więcej niż jedno – dwoje dzieci, choć 80 proc. chciałoby mieć co najmniej dwójkę. Płacimy bowiem dwa razy: na rozrośnięte państwo i na dzieci.

Pułapka emerytalna

Wśród nowych obciążeń podatkowych szczególna rola przypada podatkowi od pracy zwanemu dla niepoznaki składką emerytalną (ZUS) oraz udziałowi budżetu w wypłatach emerytur. Pierwszy skutek: zostaje mniej na dzieci. Drugi: rządy obiecują za te „składki" przyzwoite utrzymanie w późniejszym wieku – w ten sposób powstaje drugi bodziec do zmniejszenia liczby dzieci uważanych dawniej za podporę w starości.

W rezultacie zmierzamy do wyludnienia i bankructwa rządowych systemów emerytalnych. Mają one bowiem strukturę piramidy finansowej. Składki zebrane dziś idą na wypłatę dzisiejszych emerytur. W zamian za to rządy obiecują pracującym, że za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat ktoś im coś zapłaci.

Taki system może działać, póki przybywa płatników składek, co zależy od dzietności. Gdy spada ona poniżej dwojga dzieci na kobietę, rosnąć zaczyna liczba emerytów przypadających na jednego pracującego, a więc i obciążenia podatkowe. Tym mniej zostaje na dzieci i tak dalej, aż do upadku kraju. Wpływu wysokich podatków na demografię twórcy państwa opiekuńczego jakoś nie przewidzieli. A  ta dzietność oscyluje w ostatnich latach koło półtora dziecka na Polkę.

To jeszcze nie koniec. Dopóki emerytury są wypłacane, składają się na nie osoby pracujące, a więc dzieci tych, którzy podjęli kiedyś wysiłek ich utrzymania i wychowania. Wydali przy tym pieniądze – to pierwszy wydatek. Teraz ich dzieci przez swoje podatki i składki utrzymują również tych, którzy się od tego uchylili. To drugi wydatek.

Trzeba podkreślić, że nie zależy to od szczegółów systemu emerytalnego. Wartość oszczędności osób starszych (drugi filar itd.) zależeć będzie od stanu gospodarki w przyszłości, a ten zależy w dużym stopniu od liczby pracujących. Obok demografii drugim zagrożeniem jest tu permanentne bezrobocie, też wywołane głównie przez hamujący gospodarkę wyzysk podatkowy (z powodu bezrobocia przedłużanie wieku emerytalnego nic nie da, gdyż od tego nie przybędzie miejsc pracy; tyle że rząd wyda mniej na zasiłki niż na emerytury). Dalej, fundusze emerytalne inwestują głównie w obligacje rządowe, co oznacza, że będzie je musiał wykupić ze sporym procentem przyszły podatnik.

Wynika stąd, że nasz system emerytalny opiera się ostatecznie na wyzyskiwaniu rodzin liczniejszych przez mniej liczne. Tymczasem co bardziej bezmyślni bezdzietni wymyślają rodzicom od „dzieciorobów"... Nazywanie rządowego systemu emerytalnego „solidarnościowym" jest więc zupełnym nonsensem. Stoi za tym schlebianie emerytom jako wyborcom. Pora na rewolucyjną propozycję Centrum im. Adama Smitha, by dzieci poniżej lat 18 miały prawo głosu, wykonywane przez rodziców. Politycy na razie ją przemilczają...

System obecny jest i nieuczciwy, i szkodliwy dla narodu i państwa. Może przynieść doraźne korzyści tylko pasożytującym na pomocy społecznej oraz kaście urzędniczej, przez której ręce przepływają te pieniądze i która myśli sobie: „państwo to ja". Dzieci to dla niej wydatek konkurencyjny.

Skutki moralne

Pięknoduch powie, że nie można sprowadzać decyzji o posiadaniu dzieci do motywów materialnych. Zgoda, ale zarazem nie wolno ich pomijać, jak czynią i demagogiczni moraliści, i krótkowzroczne rządy, dążące do maksymalizacji wpływów do budżetu. Na płaszczyźnie religijnej warto zacytować maksymę „łaska zakłada naturę", która oznacza, że wymiar duchowy zaszczepia się na naturalnych możliwościach ludzi.

Również objawy kryzysowe na płaszczyźnie moralnej zaostrzają się na podłożu typu materialnego. Ludzie bez poczucia materialnego bezpieczeństwa, odstraszeni od posiadania dzieci, a więc od brania na siebie długofalowej odpowiedzialności, będą bardziej skłonni do lekceważenia obowiązków rodzinnych, aborcji, rozchodzenia się, problemów z tożsamością i satysfakcją seksualną.

Statystyki sądowe podają, że główną przyczyną orzeczonych rozwodów jest niezgodność charakterów. Tymczasem ankieta przeprowadzona wśród dorosłych dzieci rozwiedzionych rodziców wskazała jako najczęstszy powód warunki materialne.

Osłabienie materialne i moralne rodziny stanowi oczywiście pożywkę dla dalszych na nią ataków i dla obyczajowej demoralizacji. Inna jest moralność ojców i matek w systemie wolnorynkowym, a inna singli, którym rząd zostawia spore kieszonkowe. Słabość więzi rodzinnych koreluje z głosowaniem na partie władzy o ideologii lewicowo-liberalnej, co zachęca je do dalszej walki z rodziną. Czynią to zgodnie z instrukcją marksoengelsizmu, dla którego rodzina to ostoja konserwatyzmu (czyli znienawidzonej przez postępowców normalności...). Doraźnie chodzi też o głosy niedojrzałych jeszcze młodych ludzi.

Władza ekonomiczna nad rodziną rządom nie wystarcza. Kontrolują edukację i wychowanie.  Do szkoły państwowej wysyła się dzieci najwcześniej jak się da (choć społecznie i emocjonalnie, a często także umysłowo i logopedycznie, sześciolatki do I klasy nie są gotowe). Spadek poziomu nauczania, maskowany ogólnikowymi hasłami. Konkretne przedmioty, w tym historia, ustępują miejsca „ścieżkom" i „blokom", w których można uprawiać propagandę sukcesu rządu czy UE.

Użytecznego pretekstu do nadzorowania rodzin dostarcza walka z przemocą. Ustawa zwana klapsową, która zabrania de facto każdego energicznego karcenia dzieci, nie obroni ich przed pijanym konkubentem matki (przemoc wobec dzieci występuje najczęściej tam, gdzie nie ma obojga biologicznych rodziców). Natomiast pozwala na działania pozorne i nękanie rodzin normalnych. Sto tysięcy polskich dzieci wychowuje się już (czy raczej przebywa) poza rodziną biologiczną. Rząd stworzył narzędzie do znacznego zwiększenia tej liczby. Przy okazji dostarczył jednego powodu więcej, by posiadania dzieci unikać.

Drogi wyjścia

Zagrożenie materialne rodziny jest znane, podobnie jak zagrożenie dzieci ubóstwem. Bardziej odpowiedzialne rządy próbują przeciwdziałać, ale w ramach logiki państwa rzekomo „opiekuńczego", czyli biurokratycznego, wysokobudżetowego i marnotrawnego. Stąd zasiłki i różne formy pomocy, jak tanie przedszkola, opłacane przez rząd urlopy macierzyńskie, ulgi budowlane itp.

Budzi to zastrzeżenia. Logiczne: po co najpierw zabierać, a potem oddawać? Moralne: po obdarciu rodziny z zarobków oddawanie części w zasiłkach, przedstawianych jako hojność rządzących, zakrawa na kpinę. Przy okazji zmienia się w ten sposób obywateli w roszczeniowo nastawionych klientów pomocy społecznej. Ekonomiczne: dzielenie pomocy rodzi duże koszty administracyjne. Doraźne zastrzyki finansowe mogą być zmarnowane. Na dodatek pomoc tego typu jest w Polsce nikła.

Od zasiłków lepsze są zniżki podatkowe, premiujące wysiłek. Zniżki od podatku dochodowego PIT są jednak w Polsce niewielkie (i politycznie zagrożone). Nie zmniejszają one ZUS. Nie można podzielić dochodu na liczbę osób w rodzinie, uwzględniając dzieci. Podniesienie w tym roku VAT na artykuły dziecięce z 8 na 23 proc. to oczywisty akt polityki antyrodzinnej. Przypomnijmy, że Wielka Brytania ma 0 proc.! A ponieważ rodziny z dziećmi wydają z konieczności stosunkowo więcej na konsumpcję, są one opodatkowane związanym z nią VAT wyżej niż przeciętnie. Obok obniżki VAT można by temu zaradzić przez jego ryczałtowy zwrot.

W krajach bogatszych metody powyższe poprawiają sytuację, ale nie do końca. Przeciętna Francuzka ma powyżej dwójki dzieci. Polki w Anglii też. W innych krajach zachodnich po odjęciu emigrantów sytuacja nie jest jednak różowa. Są to bowiem wszystko półśrodki, choć w obecnej sytuacji i one byłyby doraźnie potrzebne. Rząd RP woli jednak roczny wzrost o 25 tys. liczby zatrudnionych w administracji niż liczby nowych dzieci.

Zdrowa dynamika demograficzna możliwa jest pod dwoma warunkami. Po pierwsze, znaczna większość dochodów musi zostawać w kieszeni rodziny – jak było przez wieki i jak nadal jest możliwe w systemie wolnorynkowym z ograniczonym aparatem państwowym. Wymaga to między innymi dobrowolności ubezpieczeń. Po drugie, prawodawstwo powinno przeciwdziałać rozpadowi rodziny i chronić jej prawa – a nie, jak dziś, ułatwiać dezintegrację, poddawać nadzorowi, a część jej zadań przekazywać państwu.

Czy to możliwe? Pociecha w tym, że rodzina jest zjawiskiem naturalnym, a państwo wtórnym. Rodzina powinna przetrwać nawet biurokrację. Na razie jednak musi płynąć pod prąd.

Autor jest ekspertem Centrum im. Adama Smitha, świeckim profesorem teologii na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie

Ogłoszone niedawno obliczenia Centrum im. Adama Smitha przypomniały publicznie, że utrzymanie dzieci kosztuje. Raport Centrum określa wydatki na dwójkę dzieci od urodzenia do 20. roku życia na 317 tys. zł. Ta liczba robi wrażenie dużej, ale i tak została obliczona ostrożnie, skoro na jedno dziecko na miesiąc wypada wtedy średnio 660 zł.

Sama idea tych obliczeń oparta jest na założeniu, że dzieci to także koszt. Nie odjęto możliwych korzyści z ich posiadania. Dziś wydaje się to naturalne, ale jeszcze 100 lat temu dzieci uchodziły, przeciwnie, za majątek. Ludzie czuli się wzbogaceni pracą i pomocą dzieci, a nie tylko moralnie usatysfakcjonowani.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?