Debata nad Amber Gold nie była biciem piany, jak trąbią media. Była rozmową, prawda, że w warunkach ostrej konfrontacji politycznej, o tym, jak działa państwo.
Jarosław Kaczyński pytał, czy te wszystkie decyzje i zaniechania w stosunku do Marcina Plichty były jednym wielkim zbiorem przypadków. Rzecz dotyczyła urzędników skarbowych, służb specjalnych, także prokuratorów czy sędziów.
W sensie społecznym morał był za każdym razem taki sam: silny nie musi się obawiać tego, czego obawia się słaby. Ale inaczej można wyegzekwować odpowiedzialność urzędnika skarbowego wprost podległego ministrowi. Inaczej sędziego tylko bardzo pośrednio, bo jest niezawisły. Jeszcze inaczej prokuratora.
Obrona abstrakcji
Premier Tusk próbował przekształcić dialog o społecznym konkrecie w spór ustrojowy. I stanął mocno w obronie niezależnej prokuratury. Pytając kokieteryjnie, czy Polacy woleliby, aby sprawę jego ewentualnych uwikłań i zaniedbań badali prokuratorzy zależni od rządu.
Ale nawet te konkretne zdarzenia pokazały, że premier broni abstrakcji. Przecież sam fakt, że Andrzej Seremet odpowiadał na pytania posłów, był naruszeniem zasady jego niezależności. Prokurator generalny zachowywał się tak, jakby podlegał kontroli Sejmu, choć nie podlega. Społeczna rzeczywistość okazała się silniejsza od doktryny. A zapowiedziom Tuska, że prokuratura będzie jeszcze bardziej niezależna, towarzyszyło przypomnienie pomysłów ministra Jarosława Gowina, który proponuje - zbyt skromnie - wprowadzenie elementów kontroli nad prokuratorami, choćby każąc im już formalnie tłumaczyć się w parlamencie.