Teza jest prosta: kibole wśród kibiców są takim samym marginesem – no dobrze, pewnie trochę większym, ale wciąż marginesem – jak chuligani w zdrowej tkance społeczeństwa. Obie grupy spotykają się co prawda na stadionach, ale cóż to znaczy? Ludzie źli i dobrzy chodzą tymi samymi ulicami, oddychają tym samym powietrzem i robią zakupy w tych samych sklepach, ale czy to ma być dowód, że ci drudzy sankcjonują istnienie tych pierwszych?
W żadnym wypadku! Stąd mój apel, aby jednak – zwłaszcza na potrzeby błyskotliwych polemik i politycznych dyskursów – oddzielać od siebie obydwie grupy. Oczywiście żyją one w symbiozie, skazane na siebie, ale żyją obok, bo więcej je dzieli, niż łączy.
Żaden ze mnie fanatyk
Kibol to ten, który chodzi na mecze, by komuś dać w ryja – najchętniej policjantowi lub sobie podobnemu przedstawicielowi drużyny przeciwnej. Jeśli krzyczeć, to nie tyle za swoją drużyną, ile lżyć przeciwnika. Słowem – to bandyci, których spotkać można wszędzie, a więc także na stadionach.
Oprócz nich chadzają tam – nie, już nawet nie o to chodzi, że rodziny z dziećmi, choć sam doświadczyłem tego dobrodziejstwa, bo warunki bezpieczeństwa poprawiły się radykalnie – zwykli ludzie. Ten kolekcjonuje arie operowe, tamten zbiera znaczki, a jeszcze inny kibicuje swojej drużynie. Czasem na tym się kończy, choć często przeradza w manię kolekcjonowania klubowych szalików, archiwalnych biletów czy wycinków ze sportowych gazet. Takie hobby, dobre jak każde inne. I gros na trybunach stanowią właśnie tacy, którzy bardziej od mordobicia wolą wspierać swoją drużynę.
Z doświadczenia wiem, że czasem ręka świerzbi. Cóż to znaczy? Otóż urodziłem się w Warszawie, więc wyboru nie mam – albo Legia, albo Polonia. Chociaż jako chłopak z Marymontu chadzałem na mecze tego skądinąd najstarszego klubu w stolicy, który niestety wycierał się po ligach okręgowych. Człowiek tęsknił za grą o wyższe stawki i tak osiedlowa fala pociągnęła mnie za Legią.