Bez trudu można sobie wyobrazić setki selfie z luksusowym elektrykiem, którym będzie się można przejechać, płacąc za kilometr tyle samo, co w autach spalinowych. Ekonomicznego sensu, uwzględniając ceny zakupu aut elektrycznych oraz maksymalne stawki za przejazd taksówkami, przynajmniej na razie trudno się w tym dopatrzyć.
Mimo uchwalonej niedawno ustawy o e-mobilności z tym „e" na razie mamy wciąż pod górkę. Proponowane przez rząd ulgi w zakupie takich pojazdów – w porównaniu z europejskimi liderami elektryfikacji transportu – nie są na tyle atrakcyjne, by w istotny sposób zwiększyć ich sprzedaż. W ubiegłym roku w Polsce zarejestrowano ok. 470 elektryków. W skali całego rynku są to śladowe ilości. Nikła jest również infrastruktura do ładowania takich samochodów – co prawda zgodnie z założeniami wspomnianej ustawy do 2020 r. ma powstać 6,4 tys. ładowarek (obecnie jest ich niewiele ponad 300), ale potrzeby mogą być wielokrotnie większe. Nie wiadomo, czy samorządy zdecydują się na tworzenie czystych stref w centrach miast, co mogłoby być impulsem zwiększającym zainteresowanie elektrykami. I nie zmieni tego też tesla z kogutem – gdyby nagle na ulice naszych miast wyjechały setki elektrycznych taksówek, bardzo szybko okazałoby się, że dłużej stoją, czekając w kolejce do ładowania, niż jeżdżą. To oczywiście będzie się zmieniać, ale nie oczekujmy, że z dnia na dzień wyrosną nam tysiące słupków, a elektryki gwałtownie stanieją, jednocześnie skokowo zyskując na zasięgu.