Rz: Niedawno zaczęliśmy sezon przeziębień i gryp. Czy Polacy częściej teraz biorą w takiej sytuacji zwolnienia?
Katarzyna Bukol-Krawczyk: W dużej mierze zależy to od charakteru pracy. Osoby pracujące fizycznie, mając gorączkę, silny katar, zwykle chcą iść na zwolnienie. Podobnie jest w przypadku nauczycieli w szkołach czy przedszkolach. Natomiast większość pracowników biurowych rezygnuje ze zwolnienia. Najczęściej tłumaczą, że nie mogą sobie pozwolić na chorowanie, by nie mieć dużych zaległości w pracy. Nie wszystkich przekonuje argument, że chodzenie do pracy z infekcją jest nieuzasadnione ekonomicznie – nie dość, że wtedy trudno efektywnie pracować, to jeszcze ryzykujemy, że rozwiną się powikłania, np. zapalenie oskrzeli, ucha czy gardła. I zamiast przez kilka dni będziemy chorować kilka tygodni.
Jednak stale bombardują nas reklamy preparatów na grypę i przeziębienia, przekonując, że szybko postawią nas na nogi...
Jeśli obserwujemy u siebie pierwsze objawy przeziębienia, np. w czwartek wieczorem albo w piątek rano, to faktycznie możemy wziąć któryś z tych preparatów, pójść do pracy, a potem przez weekend odpocząć. Jednak również wtedy lepszym rozwiązaniem będzie jeden dzień zwolnienia, by mieć trzy dni na dojście do siebie. Wiele osób to rozumie i najwięcej zwolnień wypisujemy w czwartki po południu. No i w poniedziałki rano, gdy przychodzą ci, którzy nie zdołali w weekend pokonać przeziębienia. Coraz częściej słyszę też od pacjentów, że do lekarza wysłał ich szef, który nie chciał, by zarażali pozostałych pracowników, albo koledzy, którzy też boją się zarazić.
Słusznie się boją?