Polski rząd ma gest, szeroki, słowiański. Niech tam skąpi Niemcy ściubolą swoje budżetowe centy i dopłacają kierowcom po marne 4 tys. euro (nieco ponad 16 tys. zł) do każdego kupowanego elektrycznego samochodu osobowego. U nas – jak wynika ze świeżego projektu rozporządzenia ministra energii – dopłata ma sięgnąć nawet 36 tys. zł. I zagwarantować, że rodacy rzucą się do autosalonów, przełamując kompromitujący fakt, iż nasz kraj wlecze się w ogonie państw odzwyczajających się od benzyny i diesla.
Oficjalny rządowy cel miliona pojazdów na prąd na naszych drogach już dawno stał się przedmiotem dowcipów. Z nowym programem wsparcia też go nie osiągniemy. Z prostego względu: nawet z 36-tysięcznym prezentem od rządu przeciętnego Polaka nie będzie na taki zakup stać. Najczęściej kupowane na świecie auto elektryczne kosztuje przecież u nas minimum 155 tys. zł, a np. mała miejska podjezdka – 117 tys. zł.
Dotacja trafi więc do osób bardzo zamożnych. To zaskakujący zwrot w polityce socjalnej PiS. Tym bardziej, że złożą się na to wszyscy kierowcy – do Funduszu Niskoemisyjnego Transportu trafia jedna siódma opłaty emisyjnej doliczanej od 1 stycznia do ceny paliwa na stacji benzynowej.
Na szczęście ten sam fundusz sypnie także pieniędzmi na infrastrukturę, z której będą mogli skorzystać wszyscy. Milion dotacji do każdego kupionego autobusu elektrycznego to strzał w dziesiątkę. Podobnie jak wsparcie dla transportu miejskiego zasilanego skondensowanym gazem ziemnym. Autobusy z silnikiem diesla trzeba jak najszybciej wyrzucić z centrów miast.
Dobrym pomysłem są także dopłaty do stacji ładowania aut elektrycznych. Dzisiaj to właśnie słaba infrastruktura zasilania zniechęca do kupowania e-samochodów – nawet tych zamożnych Polaków, których na nie stać. Planowanie podróży po kraju takim autem przypomina dziś skomplikowaną partię szachów z licznymi skokami konika szachowego. I ryzykiem jazdy na lawecie, gdy któryś z punktów zasilania okaże się nieczynny. W tym przypadku szeroki słowiański gest rządu ma sens.