- Panie, tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam – ta dziś mało zrozumiała dla młodego pokolenia scena z kultowego „Misia" Stanisława Barei ma szansę znów stać się polską rzeczywistością dzięki ministrowi rolnictwa Janowi Krzysztofowi Ardanowskiemu. Nie wiem czy pan minister jest entuzjastą „Misia" albo – o zgrozo – PRL, z pewnością jednak jest zwolennikiem odgórnego wyznaczania maksymalnych cen żywności.
Zaniepokojony, że produkty żywnościowe wciąż drożeją (w kwietniu +7,4 proc. rok do roku), wystąpił do prezesa UOKiK „o przeanalizowanie aktualnej struktury cen żywności, ze szczególnym uwzględnieniem rynku drobiu, wieprzowiny i warzyw". „Jeżeli po dokładnej analizie okaże się, że wzrosty cen są nieuzasadnione, to muszą zostać zastosowane odpowiednie kary wobec winnych" – grozi pan minister. I nie wyklucza, że „jeżeli okaże się to konieczne, to zostanie wdrożony przez UOKiK mechanizm wyznaczania ceny maksymalnych".
Sęk w tym, że wszystko to już było. Centralne ustalanie cenników z zapałem ćwiczyła przez ponad 40 lat nieboszczka Polska Ludowa. Z takim skutkiem, że mięsa i wędlin w sklepach brakowało. Kwitł natomiast czarny rynek towarem z uboju, po cenach oczywiście wyższych. Po biurach krążyły zaś – jak wówczas mówiono – „baby z mięsem". Trafiało też ono w różne dziwne miejsca, co lekko tylko przerysowując pokazał Bareja.
Mam w domowym archiwum cennik żywności z lat 60. przygotowany przez Państwową Komisję Cen. Siedzący w biurze w centrum Warszawy urzędnicy w mądrości swojej ustalali np. jednolitą stawkę dla boczku czy szynki we wszystkich sklepach w całej Polsce. A że ceny żywności były sprawą polityczną i podwyżki wywoływały strajki i zamieszki (jak w grudniu 1970 czy czerwcu 1976) władza ludowa unikała jak ognia podnoszenia cenników. W efekcie produkcja mięsa się nie opłacała, stąd braki owej szynki w sklepach.