Barometrem kondycji gospodarki jest rynek pracy. Wprawdzie w aktualnych danych dotyczących zatrudnienia katastrofy nie widać, ale dopiero najbliższe miesiące pokażą prawdziwy rozmiar problemu. Wtedy, gdy wygaśnie pomoc z rządowych tarcz antykryzysowych. Wtedy, gdy okaże się, że gros przedsiębiorstw będzie musiało ogłosić niewypłacalność. A to wszystko przełoży się na wzrost bezrobocia. Sytuacja zaogni się, jeśli jesienią wybuchnie druga fala pandemii.
Nic dziwnego, że mocno rośnie zainteresowanie emigracją zarobkową. Agencje zatrudnienia już teraz odnotowują kilkudziesięcioprocentowy wzrost chętnych na saksy w porównaniu z zeszłym rokiem. Oczywiście pandemia i spowodowane nią ograniczenia w krótkim terminie przyczyniają się do wyhamowania wyjazdów. Ale w dalszej perspektywie decydujący głos mają prawa ekonomii i to one przyciągają polskich pracowników. Latem 2019 r. zjawisko to osłabło, bo i rynek pracy był inny. Rodzima gospodarka rosła w imponującym tempie, a przedsiębiorstwa biły się o specjalistów, prześcigając się w wysokości pensji i benefitach. Teraz sytuacja zmieniła się diametralnie, o czym świadczy drastyczny spadek liczby ofert pracy na portalach rekrutacyjnych.
Choć rząd ogłasza, że recesja w Polsce będzie mniej dotkliwa niż w innych krajach Europy, to Polaków nadal ciągnie na Zachód. Tam łatwiej znaleźć pracę. A ci, którzy już ją mają, do powrotu nad Wisłę się nie kwapią. Na nich zależy też zagranicznym firmom. Nie bez powodu po wybuchu pandemii przygraniczne landy w Niemczech, chcąc zatrzymać Polaków, oferowały im dodatkowe wynagrodzenie. Również argument dotyczący jakości służby zdrowia – tak ważnej w dobie pandemii – nie przemawia za powrotem. Polacy pracujący legalnie za granicą mają ubezpieczenie, więc w razie choroby mogą liczyć na tamtejszą opiekę lekarską. Zwykle lepszą niż nad Wisłą.