Dobra wiadomość jest taka, że formacja ta wyciąga wnioski z krytyki i – wygląda na to – rakiem wycofuje się z co bardziej kontrowersyjnych planów.
Niby nadal jest w grze podatek bankowy, ale tęgie głowy od polityki gospodarczej w PiS wiedzą już, że liczony od aktywów bankowych podatek karałby banki za finansowanie gospodarki. Dlatego wolą teraz opowiadać o podatku od transakcji finansowych i zaraz dodają, że nie dotyczyłby udzielania kredytów, ale handlu akcjami, obligacjami i instrumentami pochodnymi. A płaciłyby go instytucje finansowe: banki czy domy maklerskie, broń Boże, indywidualni inwestorzy.
Nie mam najmniejszego powodu bronić banków ani tym bardziej spekulantów robiących niekiedy z giełdy kasyno. Pragnę jednak zauważyć, że nawet bez nowego podatku PiS giełda więdnie w Polsce w tempie zastraszającym. Po uderzeniu przez rząd Donalda Tuska w OFE kapitał zagraniczny omija ją szerokim łukiem, co bije w notowania największych polskich spółek. Wprowadzenie nowego podatku jeszcze bardziej go zniechęci.
Z kolei obciążenie tą daniną obrotu obligacjami podetnie skrzydła rynkowi Catalyst, na którym polskie przedsiębiorca zbierają kapitał na rozwój. Ba, zmniejszy też płynność polskich papierów skarbowych, czego inwestorzy nie omieszkają uwzględnić, oczekując od ministra finansów wyższej ceny za pożyczaną gotówkę.
Jeśli więc PiS rzeczywiście słucha argumentów, to i podatek od transakcji może zostać zarzucony lub złagodzony. Czego jednak nie wróżę planowanemu narzutowi na obroty sklepów wielkopowierzchniowych, który ma nie tylko uzasadnienie fiskalne (gdzieś te 500 zł na każde dziecko trzeba znaleźć), ale i ideologiczne. W zamierzeniach chronić ma przecież drobnych polskich kupców.