Uważam, że histeria rozpętana wobec nagrody dla piłkarzy jest nieuzasadniona. Po pierwsze, rzecznik rządu szybko wyjaśnił, że premier został przez piłkarzy źle zrozumiany. Owe 30 milionów miało służyć rozwojowi piłki nożnej dzieci. Nie ma żadnego powodu, by nie wierzyć temu oświadczeniu, choć przypomina ono przedwojenny lwowski żart („jak synek będzie grzeczny, to tatuś sobie kupi halbę piwa”). Bez wątpienia hojna nagroda dla piłkarzy stanowiłaby zachętę dla młodych kadr.

Po drugie, obiecana kwota 30 milionów złotych nie jest wcale tak duża, jak sądzą naiwni. Na wybudowanie dwóch wież elektrowni w Ostrołęce wydaliśmy co najmniej miliard złotych, a pożytku mieliśmy z tego znacznie mniej, bo trzeba je było jeszcze potem rozebrać.

Po trzecie, cokolwiek mówią malkontenci, mamy jednak sukces, z którego powinniśmy się cieszyć. Te obiecane 30 milionów to w końcu pierwsza w ostatnich latach inwestycja, która rzeczywiście dała oczekiwane efekty. W takim stylu, w jakim umieli, ale piłkarze przynajmniej awansowali z grupy. A tymczasem przypomnę, że na wsparcie budowy obiecanego przez premiera promu „Batory” budżet wydał (według NIK) 14 milionów złotych, a w efekcie powstała tylko stępka (o wartości złomu ok. 120 tysięcy). Na obiecaną również fabrykę aut elektrycznych (z której rok temu miało wyjechać 100 tysięcy aut) państwowe spółki wydały już 69 milionów, a Skarb Państwa dołożył właśnie kolejne 250 milionów na dalsze wydatki, podczas gdy przez sześć lat udało się jedynie zbudować dwa prototypy (zresztą zamówione w Niemczech). Spółka budująca Centralny Port Komunikacyjny na same wynagrodzenia wydała w zeszłym roku 59 milionów złotych, a jak do tej pory zdołała jedynie wykupić setną część gruntów potrzebnych do budowy (według informacji spółki) i nie zdołała jeszcze przygotować studium wykonalności dla całego projektu (to ustaliła kontrola NIK).

W takiej sytuacji popatrzmy z entuzjazmem na sukces naszych dzielnych piłkarzy. Oni dostarczyli to, za co obiecano im pieniądze. Dopiero po tym, jak wyciekła informacja na temat 30 milionów, mogliśmy w końcu zrozumieć, co się działo na stadionie. Dopiero teraz rozumiemy paraliż, który uniemożliwiał naszym orłom oddanie choć jednego celnego strzału na bramkę Argentyńczyków (kto by nie był sparaliżowany, wiedząc, że od tego, by nie stracić nadmiernej liczby goli, zależy zarobek co najmniej miliona złotych). Teraz rozumiemy triumfalnie podniesione ręce po tym, jak strzelona w ostatniej minucie meczu Meksykanom przez Arabię Saudyjską bramka dała nam upragniony awans i obiecaną nagrodę. W końcu było to tak, jakby każdy reprezentant wygrał właśnie co najmniej milion na loterii. Bądźmy dobrej myśli. To, że mamy drużynę, która po przeczołganiu się cudem przez grupę padła zaraz potem w meczu z Francją, jest odbiciem jakości polskiego futbolu – a zwłaszcza polskiej ligi (w obcych klubach nasi piłkarze grają jakby nieco lepiej). Kibice wybaczyli już swoim idolom, bo przecież w meczu z Francją oddali aż dwa strzały w światło bramki i stracili tylko trzy gole, a Lewandowski za drugim razem strzelił karnego (postęp jest gigantyczny: w trzech poprzednich meczach oddali łącznie tylko cztery strzały w światło bramki).

Panie premierze, apeluję, proszę wypłacić obiecaną nagrodę. Nie bójmy się własnego sukcesu, powstający właśnie z kolan naród na pewno stać na taki wydatek.