Na imigrację za chlebem do Polski godzi się tylko co dziesiąty z nas, a i tak wpuszczalibyśmy tylko niektórych (Ukraińców i Białorusinów tak, ale Syryjczyków czy Chińczyków – broń Boże), i to najchętniej tylko na parę miesięcy pracy, a potem do widzenia.
To ślepa uliczka. Stajemy w obliczu wyludniania się kraju wywołanego zapaścią demograficzną i emigracją. I braku rąk do pracy, który teraz zaczyna być widoczny, a z upływem czasu stanie się jednym z głównych hamulców gospodarki.
O ile można zrozumieć lęki karmionego obrazami ataków terrorystycznych społeczeństwa, o tyle polityków zamykających kraj na klucz usprawiedliwić się nie da. Bo imigranci zarobkowi już tu są, czy tego chcemy czy nie. Ukraiński zaśpiew słychać nie tylko na budowach i w sadach, ale także w sklepach, serwisach komputerowych i na uczelniach. Tysiące Wietnamczyków od lat karmią nas sajgonkami, a Turcy i Arabowie uczynili z kebabu drugą po schabowym polską potrawę narodową.
Wszyscy oni przyjechali do Polski, znaleźli swoją niszę, stanęli na nogi, choć nikt im w tym nie pomagał i nie prowadził żadnej polityki imigracyjnej. Ale bez niej w czasach, gdy setki tysięcy ludzi z Południa czy Wschodu szturmują Europę, nasz kraj dalej nie pociągnie.
Potrzebna jest zorganizowana polityka przyjmowania imigrantów: polska zielona karta, wizy z pozwoleniem na pracę i osiedlenie się dla fachowców potrzebnych profesji. I co roku ustalane kwoty imigracyjne. Kwoty realne – a więc liczące się z możliwościami zagospodarowania przybyszów, pozwalające na łagodne wejście w nasze społeczeństwo. A tym, którzy już długo tu mieszkają, trzeba dać możliwość uzyskania polskiego obywatelstwa.