Od kilku lat ceny wyjazdów idą w górę. W Polsce można to tłumaczyć częściowo programem 500+, bo więcej rodzin z dziećmi może sobie pozwolić na choć krótki wyjazd, a oferta pensjonatów czy hoteli nagle się przecież nie zwiększyła. Zatem ich właściciele wiedzą, że mogą niemal swobodnie podnosić ceny, skoro chętni już w lutym słyszą, iż mogą spróbować za rok, bo niemal cały sezon hotel ma już zarezerwowany. Ceny rocznie rosną nawet o 20 proc., a kilkuosobowa rodzina w dobrej klasy hotelu nad Bałtykiem musi się liczyć z wydaniem minimum 10 tys. zł za dwutygodniowy pobyt.
Z ofertą zagraniczną jest tak samo, mniej osób chce jeździć do Turcji czy Egiptu, uważanych teraz za ryzykowne lokalizacje. Chętnych nie brakuje, ale ciągle daleko do tłumów sprzed lat. Amatorzy zagranicznych wakacji gdzieś muszą wyjechać, zatem przy zmniejszonej podaży muszą zaakceptować wyższe ceny czy skromniejszą ofertę i choćby osławione all inclusive w okrojonej wersji.
Nasze społeczeństwo należy do najciężej pracujących na świecie, a mimo to 40–50 proc. zatrudnionych nie wyjeżdża na wakacje. Na urlopie remontują mieszkania, ewentualnie odwiedzają rodzinę. Nie można też zapomnieć o tysiącach z elastycznymi formami zatrudnienia, którzy mogą nie mieć prawa do płatnych dni wolnych. Dlatego nie ma co narzekać na drożyznę, w końcu wakacje są raz w roku.