Według sondażu Eurobarometr z 2019 r. ponad dziewięciu na dziesięciu europejskich konsumentów rozpoznawało unijną etykietę energetyczną, a prawie ośmiu na dziesięciu brało ją pod uwagę podczas zakupów urządzeń elektrycznych. Nic więc dziwnego, że etykiety stały się w ostatnich latach istotnym narzędziem marketingowym.
Przy rosnących cenach energii zwiększały przewagę konkurencyjną firm, które mogły się pochwalić wyższą klasą energetyczną, mając dodatkowy argument przekonujący konsumentów do wymiany sprzętu. Marketingowcy poradzili sobie z ograniczeniem skali – skoro nie można było wyjść poza branżową szóstkę, czyli literę A, dodawali do niej kolejne plusy. Jako konsumenci znów musieliśmy analizować etykiety – badać, na ile bardziej oszczędne są trzy plusy od dwóch.
Wprowadzona w marcu (choć przygotowywana od kilku lat) zmiana na początek może wywołać jeszcze większe zamieszanie u konsumentów, którzy nauczyli się, że A znaczy najlepiej. Wkrótce okaże się, że w sklepach nie ma sprzętu klasy A, ani nawet B, bo dwie pierwsze litery alfabetu zarezerwowano dla energetycznych prymusów, których jeszcze nie ma na rynku. To tak, jakby uczniom powiedzieć, że od dziś dostają co najwyżej czwórki, a na piątki i szóstki zasłużą, jak zrobią coś niezwykłego.
Na to właśnie liczy Bruksela: że zmiana w etykietach skłoni producentów sprzętu do kolejnych prób zmniejszania zużycia energii. Z drugiej strony będą ich do tego skłaniać rynkowa konkurencja i presja konsumentów, poddanych z kolei presji rosnących cen energii. Te zaś są coraz ważniejsze, skoro – według danych Eurostatu czy GUS – w naszych domach z roku na rok przybywa urządzeń podłączonych do prądu, nierzadko przez całą dobę. O ile przed laty wystarczały lodówka i pralka Frania, bo nawet odkurzacz można było zastąpić trzepaniem dywanów i mechaniczną „kaśką" (ta ostatnia przeżywa swój renesans), o tyle dzisiaj często nie wyobrażamy sobie życia bez zmywarek, suszarek, tosterów, ekspresów do kawy, robotów kuchennych, elektrycznych budzików, o laptopach i telefonach komórkowych nie wspominając. Nawet poczciwe termometry za oknem są wypierane przez inteligentne stacje pogodowe, w apartamentowcach i podmiejskich willach standardem staje się klimatyzacja, a niby-ekologiczne e-hulajnogi też żrą prąd...
Przy coraz bardziej zautomatyzowanym życiu nawet przy znacznie bardziej efektywnych energetycznie urządzeniach zużywamy i potrzebujemy dużo więcej prądu niż nasi rodzice. W rezultacie już nie wyborem, ale koniecznością staje się bardziej ekologiczne podejście do konsumpcji – może warto np. promować podcasty i telekonferencje zamiast bardziej prądożernych spotkań i blogów wideo? Ekologiczne podejście będą wymuszać na nas podwyżki cen energii, a ułatwiać – coraz bardziej efektywne energetycznie sprzęty. Zmiana w unijnych etykietach energetycznych już niedługo wywoła zapewne kolejną falę nowości i akcji marketingowych producentów zachęcających nas do wymiany sprzętu na bardziej oszczędny. I tu pojawia się kolejny problem: rosnąca ilość elektrośmieci. Według unijnych statystyk przed dwoma laty produkowaliśmy ok. 15,6 kg elektroodpadów rocznie na osobę, z czego niespełna połowa była przetwarzana. Jeśli nie naprawimy gałęzi gospodarki odpowiedzialnej za zarządzanie odpadami, to wkrótce jako konsumenci staniemy przed poważnym dylematem: czy ważniejsza jest odpowiedzialność energetyczna czy śmieciowa?