Urzędnicy przekonują, że jeśli nie będzie środków, cofniemy się w czasie o siedem lat. Obecnie w dobrym stanie (cokolwiek to znaczy) jest 60 proc. dróg, w 2003 r. było to 40 proc.

Wydawałoby się, że idea powstawania nowej drogi jest prosta. Buduje się ją po to, by przez długie lata po niej wygodnie jeździć. W Polsce idea ulega jednak zwykle znaczącej deformacji, a wraz z nią deformują się polskie szosy.

Nad Wisłą drogi na 20 lat użytkowania buduje się tylko na etapie teorii i projektu. Praktyka wykazuje w tym przypadku znaczące luki. Pierwszy przykład z brzegu Bugu – obwodnica Wyszkowa i most jej towarzyszący. W rok po oddaniu do użytku okazało się, że jej jakość odbiega od założonej normy o 28 proc. Oczywiście odbiega w dół, bo przypadki zawyżania norm skończyły się u nas w czasach Pstrowskiego i Birkuta. W efekcie trasie grozi przyspieszone pękanie. I to od zaraz. Pięknie obrazuje to wpis z Wikipedii: „Nieprawidłowości dotyczyły tego, że przy budowie drogi użyto zbyt mało asfaltu, co może skutkować znacznie szybszą amortyzacją inwestycji”.

Znam pewną lokalną inwestycję na Lubelszczyźnie, gdzie oddany pół roku wcześniej odcinek drogi wyłonił się po zimie dziwnie spękany. Szosą da się jeszcze jechać, ale za dwa lata potrzebny będzie kolejny remont.

Logika takiego postępowania jest oczywista – po co wdrażać w życie rozwiązania idealne i doskonałe? Cała frajda w tym, by do ideału dochodzić latami w pocie czoła i na rachunek milionów Polaków. W ten sposób i gospodarka rośnie i zarabiają tysiące budowlańców. Tylko szkoda, że sami się oszukujemy. I jeszcze do tej przyjemności dopłacamy.