Niemcy nie chcą się zgodzić na zmniejszenie konkurencyjności ich eksportu. Amerykanie zapierają się, że skupowanie własnych obligacji nie miało na celu dewaluacji dolara. Chińczycy zaś, którzy w tej chwili są bardzo zaprzyjaźnieni z Francuzami, nie poddają się presji USA i nie zgadzają się z tym, że dewaluacja juana wszystkim by pomogła.

W efekcie komunikat jest mdły i mało ważny. Bo nie ma żadnej sprawy, która pogodziłaby wszystkich. Każdy ma coś do załatwienia dla własnego kraju, tyle że kosztem innych. Gdy jakiś kraj ma deficyt w handlu, to inny ma nadwyżkę. A sytemu zawsze trudno było zrozumieć głodnego. Tak jest i tym razem.

Nie jest jednak wykluczone, że atmosfera szczytów G20 wkrótce się zmieni. Przez najbliższe półrocze G20 będzie przewodniczyła Francja. A niezwykle ambitny prezydent Nicolas Sarkozy gwałtownie potrzebuje wsparcia dla swojej upadającej popularności. Raz już mu się taki zabieg udał, kiedy podczas kryzysu w 2008 roku Francja przewodniczyła Unii Europejskiej i wykorzystała G20 do załatwienia kluczowych spraw dla światowej gospodarki.

Dzisiaj jednak G20 jest znacznie silniejsza niż dwa lata temu, głównie dzięki większej roli Chin, Indii i Brazylii. Ale może stała się przy tym zbyt duża, żeby sprawnie pracować? Choć jednocześnie mniejsze ugrupowania tego typu – jak chociażby G7 – też się nie sprawdziły, bo kryzys finansowy zaczął się właśnie u najbogatszych, więc ich autorytet poważnie ucierpiał.

Co zatem wynika ze szczytu? To, że jakiekolwiek organizacje zabierałyby się za uzdrawianie światowej gospodarki, to wcześniej czy później naprawi się ona sama. I światowej wojny walutowej raczej nie będzie, bo nie leży ona w niczyim interesie. Ale żeby się tego dowiedzieć, szczyt wcale nie był potrzebny.