Choć oficjalnie deficyt w 2011 r. ma spaść wobec tegorocznych planów o ponad 10 mld zł, nie można zapominać, że ta pozycja nie oddaje stanu polskich finansów. Dopiero zerknięcie poza owe 40,2 mld zł pokazuje, co dzieje się w kasie państwa i jednostek sektora finansów publicznych. A tu niestety wciąż miga ostrzegawcze pomarańczowe światło. Deficyt nadal będzie przekraczał 6 proc. PKB. Do zamazywania stanu finansów przyczynił się zresztą sam minister, wypychając poza budżet choćby wydatki na budowę dróg.

Na plus ministrowi można zapisać konserwatywne założenia dotyczące choćby wzrostu gospodarczego. Jednak ekonomiści mają już wątpliwości, jeśli chodzi o oczekiwany wzrost dochodów z CIT i VAT. Znów najwięcej zależy od tempa rozwoju gospodarki, które – jeśli będzie wyższe, niż założono, a są na to duże szanse – poprawi chwilowo kondycję polskich finansów.

Na razie stanem polskich finansów wydają się nie przejmować specjaliści z agencji ratingowych. W piątek eksperci Moody’s stwierdzili wręcz, że nie myślą o obniżaniu ocen wiarygodności kredytowej Polski, a reform oczekują dopiero w 2012 r., po kolejnych wyborach parlamentarnych. Na razie polski rząd cieszy się więc zaufaniem inwestorów. Pytanie, jak sytuacja będzie wyglądała na początku przyszłego roku. Czy nastroje na rynkach nie się pogorszą, gdy po pieniądze inwestorów zaczną znów sięgać pogrążone w kryzysie kraje południa Europy? Trzeba więc przyznać ministrowi finansów rację, gdy w Sejmie mówił, że „grozi nam kryzys”. Tylko czy taki budżet jest aby w sam raz na kryzys?