W krótkim czasie administracyjna interwencja w podział miejsc w zarządach firm poniesie więc klęskę.
Zrozumieli to już najbardziej pragmatyczni na Starym Kontynencie Niemcy, którzy wycofali się z przepisów nakazujących utrzymanie w radach nadzorczych i zarządach 30-procentowej kwoty dla kobiet. I bardzo mądrze. Również dla kobiet. Parytet może się okazać etykietą, która przyniesie więcej goryczy i emocjonalnych rozterek niż korzyści.
Kobiety nie są ani mądrzejsze, ani głupsze od mężczyzn. Nie są też od nich lepsze ani gorsze. Są więc takie szefowe i właścicielki firm, którym żaden mężczyzna nie dorówna. Ale są i takie (oraz tacy), że gdyby dać im władzę, to w krótkim czasie tak skłócą załogę i zrujnują przedsiębiorstwo, że jedynym wyjściem będzie ogłoszenie bankructwa. Obsadzanie wysokich stanowisk w firmach z parytetu bardzo szybko by się zemściło.
Ale pozaparytetowy jest przecież front, na którym feministki mogą toczyć walkę z zasadami rządzącymi gospodarką. Bo prawdą jest, że na rynku pracy kobiety bywają dyskryminowane. Dotyczy to zwłaszcza wysokości wynagrodzeń. Według danych Komisji Europejskiej różnica pensji kobiet i mężczyzn w krajach Unii wynosi 15 – 20 proc. I od lat się nie zmienia. A prawo do równego wynagrodzenia za tę samą pracę jest przecież fundamentalną zasadą ustalonej 60 lat temu Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. To też sedno statutu Międzynarodowej Organizacji Pracy.
Tymczasem wielu szefów firm wciąż myśli stereotypowo: "Muszę kobiecie zapłacić mniej, bo ma dzieci, a one będą chorować, czyli kobieta będzie pracować krócej niż mężczyzna". Nowoczesne państwo powinno z tym walczyć, bo utrata talentów wśród kobiet jest bolesna dla każdej branży.