Do stycznia rząd był głuchy na argumenty ekonomistów, że waloryzacje świadczeń i składek to poważne przyczyny dziury w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz zaczął mówić o konieczności zmian indeksacji dopiero kilka dni po tym, jak prezydent podpisał ustawę o OFE.
Co prawda, szef resortu powołuje się na względy społeczne, a nie ekonomiczne i jego propozycje dotyczą waloryzacji świadczeń, a nie zapisów na kontach w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, jego wypowiedzi jednak pokazują, jak bardzo system repartycyjny (czyli I filar emerytalny – ZUS) został upolityczniony.
„Albo jest system emerytalny, albo nie. Jeśli jest zły, to należy go zmieniać. Najgorsze to robić z ludzi idiotów, dawać emerytury, a później manipulować ich realną wartością poprzez indeksację" – tak czytelnik skomentował na jednym z portali internetowych informację, że minister pracy zastanawia się nad zmianą zasad waloryzacji.
Dla szefa ministerstwa interesujący jest pomysł, by najniższe emerytury i renty podnosić o inflację plus 20 proc. realnego wzrostu płac. Pozostałe świadczenia miałyby jedynie zachować wartość realną, czyli rosnąć o wskaźnik inflacji. W ten sposób beneficjentami zmian byłyby osoby najuboższe. Zmiana zasad pozbawiłaby większość emerytów i rencistów waloryzacji o jedną piątą realnego wzrostu płac. W ten sposób minister otworzył worek z pomysłami na zmianę indeksacji. Przedstawiają je teraz partie polityczne i związki zawodowe. Resort pracy chce o waloryzacji rozmawiać także z organizacjami przedsiębiorców.
Tak jak dla emerytów i rencistów ważna jest coroczna waloryzacja ich świadczeń, tak dla osób, które płacą składki i dopiero w przyszłości będą emerytami, ważna jest indeksacja składek. Obie niestety są wynikiem arbitralnej decyzji rządu i parlamentu. A skomplikowanie systemu pokazuje, jak politycy lubią go zmieniać i gmatwać.