To na pewno nie szczyt marzeń, bo przecież w najlepszych okresach potrafiliśmy rozpędzać się do 6-7 proc.

Co więcej, w pierwszej połowie tego roku będziemy porównywać się do bardzo niskich odczytów sprzed roku, gdy przechodziliśmy najgorsze turbulencje od początku tego wieku - przy tak niskim punkcie odniesienia łatwiej jest uzyskiwać dobre wyniki. Nie za różowo wygląda też przyszłość, czyli np. 2015 r. Ciągle będziemy mozolnie przeć do przodu, ciągle w około trzyprocentowym tempie. W najbliższej dwulatce powrotu  do gospodarczego boomu nikt nie przewiduje. Pod względem wzrostu PKB w latach 2014-2015 r. wyprzedzić nas  mogą Estonia, Litwa i Łotwa, ale także USA.

Mimo to, jest się z czego cieszyć. Tegoroczny wzrost gospodarczy nie będzie bowiem napędzany już tylko eksportem. Do gry włączą się przedsiębiorstwa działające także na rynku krajowym z powodu odradzającego się popytu polskich konsumentów. Inwestycje większych firm już zresztą ruszyły, a w kolejnych miesiącach  - miejmy nadzieję - nabiorą charakteru kuli śnieżnej pociągając za sobą także mniejszy biznes. Im więcej  przedsiębiorstwa wydadzą na rozwój, tym więcej powstanie miejsc pracy. Być może w najlepszym okresie stopa bezrobocia spadnie do ok. 12 proc., a pod koniec roku wynagrodzenia zaczną rosnąć nie o 3 proc. jak obecnie, ale np. o 5 proc.

I tu  ponownie trzeba wrócić do mniej optymistycznych tonów.  Wygląda bowiem na to, że więcej z gospodarki, jeśli chodzi o poprawę na rynku pracy, wydusić się już nie da, a 12 proc. bezrobocia to wciąż ogromny problem. Aż się prosi, żeby rząd włączył dopalacze, dodał gospodarce skrzydeł... Nawet nie chodzi o opisywane już tysiące razy reformy, ale o szybsze wykorzystanie unijnych funduszy. Gdyby można  je było „napocząć" już w połowie roku,  skorzystalibyśmy wszyscy.