Zdecydowanie przebiła te oferty Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych – przynajmniej, jeśli chodzi o stosunek kwalifikacji do odpowiedzialności i zarobków.
Rada nadzorcza tejże PAIiIZ rozpisała konkurs na członków zarządu. To – dodajmy – osoby, którym powierza się sporą odpowiedzialność. Jak sama nazwa agencji mówi, ich zadaniem jest pozyskiwanie inwestorów zagranicznych – co stanowi jedną z kluczowych spraw dla rozwoju gospodarczego Polski w ogóle. Jak przystało na dużą odpowiedzialność, pensje też nie są niskie, bo prawdopodobnie w okolicach 20 tys. zł.
Jakież to wymagania postawiono osobom mającym pełnić tak ważne funkcje? Wyższe wykształcenie (jakiekolwiek), pięć lat stażu pracy (gdziekolwiek). A co z językami? Angielski będzie „dodatkowym atutem". Uwzględniając fakt, że w czasach walki o studenta niektóre prywatne uczelnie dają dyplomy osobom bez matury, to w gruncie rzeczy w zarządzie PAIiIZ może zasiadać niemal każdy.
To naprawdę – w tych ciężkich czasach – wyjątkowa posada, bo zajrzyjmy choćby do pierwszych z brzegu ogłoszeń o pracę. Jakie trzeba spełnić wymagania, by zostać asystentem w dziale audytu jednej z dużych firm? Dobre wyniki na studiach, koniecznie ekonomicznych, perfekcyjny angielski w mowie i piśmie. Jakie wymogi musi spełniać sekretarka w jednej z agencji marketingowych? Znać biegle angielski i móc to potwierdzić certyfikatem, a do tego najlepiej znać też trzeci język. Można się domyślać, że na obydwu stanowiskach pensje oscylują w okolicach średniej, może są trochę od niej wyższe.
Czyż to nie wspaniałe, że rada nadzorcza PAIiIZ oferuje najwyższe stanowiska w jednej z kluczowych instytucji osobom niespełniającym nawet takich wymagań, jakie stawia się kelnerkom w każdej restauracji na warszawskiej Starówce (bo one muszą sprawnie komunikować się w języku angielskim)? Ciekaw byłem, co na ten temat sądzi nadzorujący tę Agencję wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński. Okazało się, że – zapewne z wrodzonej skromności – premier się zdumiał, gdy dowiedział się o sprawie. A potem, wbrew publicznym zapowiedziom o tym, komu i co „przetrzepie", zostawił wszystko tak, jak jest. Zastosował więc taką taktykę rozwiązywania problemów, jaka obowiązuje w miłościwie nam panującej Radzie Ministrów, a mianowicie taktykę: „oj tam, oj tam".