Służy nam geografia: jeśli rzeczywiście Chińczycy są gotowi odbudować gigantyczny szlak handlowy, łączący Państwo Środka z Europą poprzez kraje centralnej Azji, trudno o lepszą stację wjazdową na nasz kontynent od Polski.
Historia Jedwabnego Szlaku jest wspaniała, ale i niejednoznaczna. Szlak ten powstał w starożytności, stanowiąc przez półtora tysiąclecia jedyne sprawne (choć koszmarnie czasochłonne) handlowe połączenie świata zachodniego i dalekowschodniego. Jedwab był symbolem towaru, który w owych czasach najbardziej rozpalał zachodni podziw i zazdrość wobec Chin, zachęcając do handlu. Do czasu.
Najpierw Persowie wywieźli ukradkiem jaja jedwabników w welonie pewnej księżniczki, potem Bizantyjczycy zdołali je przeszmuglować w wydrążonych laskach mnichów. Kariera Jedwabnego Szlaku skończyła się jednak dopiero wtedy, gdy mozolnie przedzierające się przez Azję karawany zostały zastąpione przez płynące trzema oceanami statki handlowe.
Ale nie zniknęła brutalna rywalizacja po obu stronach szlaku. Najpierw Europejczycy wykorzystali swoją przewagę militarną, by wymusić na Chinach koncesje handlowe i zalać je swoimi towarami przemysłowymi. Potem – a konkretnie w ostatnim półwieczu – role się odwróciły: to Chińczycy zalewają swoimi produktami Europę. Słowem, Jedwabny Szlak to oczywiście historyczne narzędzie współpracy. Ale w jeszcze większym stopniu narzędzie bezwzględnej rywalizacji gospodarczej.
Czy powinniśmy w tej trudnej grze uczestniczyć? Oczywiście, że tak. Chiny są dziś największą gospodarką świata, a nawet jeśli mogą piętrzyć się dziś przed nimi różne kłopoty, nie ma wątpliwości, że jeszcze przez wiele dekad będą stanowić jedno z głównych centrów globalnego wzrostu gospodarczego.