W zamierzeniach pomysłodawców ma też dać wytchnienie pracownikom super- i hipermarketów, sprzyjać rozwojowi życia rodzinnego i pozwolić na święcenie dnia świętego, co – tak po ludzku – rozumiem. Ale ostrzegam, że pomysł obróci się przeciwko jego potencjalnym beneficjentom.
Po pierwsze, skracając tydzień handlowy o jedną siódmą i tracąc przychody, wielkie sklepy będą proporcjonalnie ciąć koszty. A to oznacza spore zwolnienia pracowników.
Ci, którzy ocaleją, będą musieli więcej pracować, bo – po drugie – sieci spróbują odzyskać część utraconych przychodów i wydłużą czas pracy wieczorem w piątek i w sobotę nawet do godz. 24.
Po trzecie, regulacja ta zwiększy koszty dystrybucji towarów, co sieci będę chciały przerzucić na barki dostawców. Uda im się czy nie, i tak wpłynie to na osłabienie efektywności gospodarki. Nie bez powodu w krajach, w których podobne restrykcje obowiązują, uważane są raczej za hamulec rozwoju i – gdy pojawia się recesja – często luzowane.
Po czwarte, mniejsze obroty handlu to niższe przychody z planowanego przez PiS podatku od tej branży (który ma być jednym ze źródeł finansowania projektu 500+). Pomysłodawcy nowych regulacji zapominają, że jeśli się owcę chce strzyc, to się jej nogi nie przetrąca.