Gdy późną jesienią 2015 roku dr Konstanty Radziwiłł obejmował urząd ministra zdrowia w rządzie Beaty Szydło, cieszył się ogromnym zaufaniem środowiska – nie tylko tego najbliższego, lekarskiego. Można zaryzykować stwierdzenie, że znakomita większość osób związanych zawodowo z ochroną zdrowia życzyła dobrze nowemu ministrowi i szczerze mu kibicowała. Konstantemu Radziwiłłowi niewątpliwie pomagał fakt, że niemal wszyscy inni kandydaci Prawa i Sprawiedliwości na to stanowisko budzili znacznie więcej obaw. Nowy minister, były prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, wieloletni działacz samorządu lekarskiego i zdeklarowany zwolennik nie tyle wolnego rynku, ile zdrowego rozsądku w ochronie zdrowia – nawet jeśli w trakcie kampanii wyborczej poczynił pewne koncesje na rzecz polityki – wydawał się najbezpieczniejszym wyborem.
W dodatku nowy minister deklarował dialog i wolę współpracy. Od słów szybko przeszedł do czynów, powołując liczne zespoły, które miały wypracować kierunek systemowych zmian. Jednak jeszcze szybciej okazało się, że w najważniejszych kwestiach decyzje już zapadły, a rezultaty prac poszczególnych zespołów będą brane pod uwagę wtedy, gdy odpowiadają założonym przez resort kierunkom zmian. Kierunkom, które dziś budzą niepokój, a gdy zaczną być realizowane, mogą doprowadzić do zapaści i paraliżu poszczególnych segmentów systemu ochrony zdrowia.
Zweryfikowane obietnice
Myśląc o zapowiadanych przez ministra zdrowia reformach, nie możemy zapominać o punkcie wyjścia – diagnozie, jaką Prawo i Sprawiedliwość stawiało odnośnie do ochrony zdrowia podczas kampanii wyborczej. Głównym problemem, zdaniem polityków będących wówczas w opozycji, było niedofinansowanie systemu ochrony zdrowia. PiS niejednokrotnie postulował natychmiastowe zwiększenie wydatków publicznych na zdrowie do 6–6,5 proc. PKB. Niestety, przedwyborcze obietnice zostały szybko zweryfikowane przez polityczny realizm: już w exposé premier Beaty Szydło zabrakło jakichkolwiek konkretów odnośnie do zwiększania wydatków publicznych na ochronę zdrowia. To był pierwszy, ale niejedyny sygnał, że dla Prawa i Sprawiedliwości ochrona zdrowia nie jest obszarem priorytetowym.
Konstanty Radziwiłł, również jako minister, mówił o niedofinansowaniu systemu, szacując deficyt na około 25–30 mld zł. Trudno sobie wyobrazić, by finanse publiczne stać było na jednorazowy wysiłek znalezienia w budżecie takiej kwoty. Dlatego zespół ds. zmian systemowych, który przez kilka miesięcy przygotowywał rekomendacje dla ministra zdrowia, postulował, by zwiększanie środków publicznych do 6,5 proc. PKB rozłożyć na pięć lat – do roku 2022. Takie tempo oznaczałoby, że do systemu co roku wpłynie kilka miliardów złotych więcej. Akurat tyle, ile potrzeba na sfinansowanie podjętych wobec pracowników zobowiązań (by wymienić tylko podwyżki dla pielęgniarek, narzucone szpitalom przez resort zdrowia w 2015 roku) czy zapewnienie finansowania większej liczby świadczeń, by zredukować kolejki oczekujących w najbardziej newralgicznych obszarach. Zwiększanie finansowania w tym tempie nie oznaczałoby rewolucyjnej poprawy sytuacji w systemie ochrony zdrowia, ale zapobiegłoby jego dalszej degradacji i narastaniu problemów.
Szybko się okazało, że ten realistyczny i umiarkowanie ambitny scenariusz również nie może liczyć na realizację. Konstanty Radziwiłł, prezentując latem założenia swojej reformy, ujawnił, że zaproponował rządowi „mapę drogową" dojścia do poziomu 6 proc. PKB wydawanych na ochronę zdrowia w ciągu dziesięciu lat, co nie gwarantuje nawet utrzymania obecnego – dalekiego od doskonałości – standardu opieki zdrowotnej nad populacją.