Rada Warszawy przyjęła 15 grudnia 2016 roku Program Ochrony Środowiska dla Warszawy na lata 2017–2020 z perspektywą do 2023 roku. Dzień później w Sejmie przyjęto niesławną ustawę „Lex Szyszko", a gdy zaczęliśmy poznawać jej druzgocące efekty, pojawiły się komentarze, że za jej kształtem stała branża deweloperska.
Koniec wolnoamerykanki
To opinia krzywdząca i nieprawdziwa. Warszawa dopiero po wielu latach „wolnoamerykanki" przygotowała dokument opisujący w całościowy sposób kwestię zarządzania zielenią, ustawodawca zaś niezależnie od barw partyjnych od lat temat ochrony zieleni traktował po macoszemu. Gdy politycy nową ustawą wylali dziecko z kąpielą, problem nagłośniły organizacje pozarządowe i opisały ogólnopolskie media, szybko znaleziono kozła ofiarnego.
Nie brak w branży deweloperskiej czarnych owiec, ale to właśnie jej przedstawiciele powinni stać w awangardzie zmiany postaw związanych z troską o zieleń miejską. Stabilność systemu przyrodniczego miasta i jego zrównoważony rozwój urastają w kontekście walki ze smogiem i innymi wyzwaniami cywilizacyjnymi do rangi priorytetu. Nie stoi to w sprzeczności z celami biznesowymi, gdyż nasi klienci po prostu oczekują zieleni w bliższym i dalszym otoczeniu inwestycji.
Dlatego w Warszawie musi powstać kompleksowa mapa planowanych nasadzeń. Winna ona uwzględniać kluczowe uwarunkowania kompozycyjne i fitoremediacyjne, czyli związane ze zdolnością różnych gatunków zieleni do ograniczania zanieczyszczeń.
Dodatkowo, polityka władz Warszawy i innych samorządów, dotycząca zwiększania zasobu zieleni, musi być bardziej radykalna i zakładać np. dwukrotność liczby nasadzeń zastępczych w przypadku niezbędnych wycinek. Opłaty za nie powinny być zastąpione obligatoryjnymi nasadzeniami, ponieważ dziś podatnik nie ma żadnej pewności, że pieniądze wpłacane przez inwestorów za wycinane drzewa są przeznaczane na działania proekologiczne.