Rezydenci, czyli lekarze w trakcie specjalizacji, mają dość bezowocnych rozmów z kierownictwem resortu zdrowia. Od dawna apelują o podwyżkę wynagrodzeń, pierwszą od ośmiu lat. Uważają, że obecna pensja rezydenta, wynosząca od 2100 do 2500 zł na rękę, powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie.
– Nie jesteśmy praktykantami, ale lekarzami z prawem do wykonywania zawodu, ludźmi przed 40., którzy mają rodziny, dzieci, chcieliby wziąć kredyt na mieszkanie. Żeby żyć na godziwym poziomie, wielu z nas pracuje ponad 300 godzin w miesiącu, narażając zdrowie – mówi Damian Patecki, przewodniczący Porozumienia Rezydentów Okręgowego Związku Zawodowego Lekarzy. I dodaje, że sytuacja polskich rezydentów jest najgorsza w Europie, bo nawet w Wielkiej Brytanii, gdzie zarobki junior doctors również są niewysokie, szpitale płacą im za kursy i szkolenia. – 15 tys. polskich rezydentów za szkolenia płaci samodzielnie, często lwią część pensji – mówi Patecki, który jest na trzecim roku specjalizacji z anestezjologii w Szpitalu im. Mikołaja Kopernika w Łodzi.
– Dwudniowy kurs zaawansowanej pierwszej pomocy, który pozwala mi lepiej sobie radzić w sytuacjach krytycznych, razem z przejazdem i noclegiem kosztował mnie ponad 1,5 tys. zł, czyli lwią część pensji. Chciałbym przećwiczyć na fantomach reanimację noworodków i niemowląt, ale musiałbym na to wydać kolejnych kilka tysięcy złotych – mówi szef rezydentów OZZL.
Nie stać go, choć żyje wyjątkowo oszczędnie – po Łodzi jeździ rowerem, nie wypoczywa za granicą. Dzięki temu może sobie też pozwolić na nieprzekraczanie 250 godzin pracy w miesiącu. Robi to, jak mówi, żeby nie narażać pacjentów.
O podwyżkach rezydenci rozmawiają z rządzącymi od zeszłego roku. Interwencję w ich sprawie obiecał jeszcze ostatni minister zdrowia w rządzie PO Marian Zembala, ale na obietnicach się skończyło. Nadzieją powiało, kiedy ministrem zdrowia został Konstanty Radziwiłł. Dziesięć lat temu, za czasów swoich rządów w Naczelnej Izbie Lekarskiej, poparł on starania rezydentów o podwyżki.