– Trudno to sobie wyobrazić. Człowiek chce gryźć poduszkę z bólu – opowiada pani Anna, pacjentka z Warszawy, która z zapaleniem nerwu barkowego próbowała dostać się do poradni leczenia bólu.
Mimo że miała na skierowaniu napisane „pilne”, nim dostała się do lekarza, minął tydzień, a ona sama odwiedziła cztery przychodnie. Leki przeciwbólowe nie skutkowały. – Terminy proponowano mi najwcześniej na 15 marca – dodaje. W końcu w jednej z przychodni dostała leki blokujące przepływ informacji o bólu z nerwu do mózgu.
– Najgorsze jest to, że lekarz rodzinny nie ma adresów poradni specjalistycznych. Wypisuje skierowanie i dalej się pacjentem nie zajmuje. Także między przychodniami nie ma przepływu informacji o wolnych miejscach – skarży się pani Anna.
Lekarze przyznają, że z dostaniem się do nich jest problem. – Potrzeby są takie, że nasze przychodnie mogłyby pracować na trzy zmiany – mówi prof. Jan Dobrogowski, prezes Polskiego Towarzystwa Badania Bólu. – Tym, co nas ogranicza, jest kontrakt z NFZ. Nie dostajemy pieniędzy za fizykoterapię czy pomoc psychologa. A połowa naszych pacjentów cierpi na depresję, ból jest odczuciem subiektywnym, które wymaga całościowego podejścia do pacjenta – podkreśla.
Krystyna Płukis, dyrektor Szpitala Zachodniego w Grodzisku Mazowieckim, wylicza, że przychodnia leczenia bólu przynosi około 30-proc. deficyt. – Działa dzięki zaangażowaniu lekarzy. Pani doktor jeździ do pacjentów, którzy nie mogą wyjść z domu. Nie dostaje za to dodatkowych pieniędzy. Nie ma ich też na leczenie akupunkturą czy elektroterapię – zaznacza dyrektor Płukis.