Nie da się ukryć, że firmy sprzedające oprogramowanie walczące z internetowymi zagrożeniami zarabiają ogromne pieniądze. Wszak użytkownicy komputerów boją się złośliwych ataków z sieci. Mogą bowiem przez to stracić dane, wykonaną przez siebie pracę czy wykorzystywane na co dzień programy. Reprezentanci takich rynkowych potęg, jak choćby Symantec lub Kaspersky, nieustannie podsycają poczucie zagrożenia, informując o licznych błędach w systemach, wzroście liczby szkodliwych „robaków” i wielu przypadkach utraty danych.
Tak naprawdę jednak dobrze obeznany z komputerami, ostrożny użytkownik nie ma się czego obawiać. Wystarczy zachować ostrożność, klikając na linki dostarczane e-mailem, nie wchodzić na podejrzane strony WWW, nie ściągać aplikacji, co do których nie ma stuprocentowej pewności, że nie są zakażone. I tu pojawia się problem: tak daleko posunięta ostrożność wymaga niemałej wiedzy, której zwykle brakuje przeciętnym użytkownikom Internetu. W takich wypadkach pole do popisu mają więc producenci pakietów zapewniających internetowe bezpieczeństwo.
Współczesne programy, takie jak Kaspersky Internet Security, Symantec Norton Internet Security 2011 czy o wiele prostszy F-Secure, to rozbudowane pakiety realizujące setki różnych funkcji mających dać poczucie bezpieczeństwa. Nie mają one nic wspólnego z prostymi narzędziami sprzed kilkunastu lat, takimi jak popularny w Polsce, nasz rodzimy mks_vir. Wówczas jedyną możliwością „zakażenia” wirusem było przeniesienie go z komputera na komputer za pomocą dyskietki, rzadziej przedostawał się przez firmową, wewnętrzną sieć komputerową. Wtedy też wyłącznym zadaniem realizowanym przez „antywirusy” było sprawdzenie, czy na dyskietce nie ma zainfekowanych plików.
Dzisiejsza rzeczywistość jest o wiele trudniejsza i bardziej skomplikowana. Internet bardzo ułatwia życie szkodliwym programom. Nietrudno ściągnąć je do własnego komputera, gdy wejdzie się na podejrzaną stronę lub pobierze teoretycznie niesłychanie atrakcyjny program, jednak pochodzący z niepewnego źródła. Autorzy wirusów potrafią też wykorzystywać liczne „dziury” w systemie operacyjnym. Szczególnie w Windowsie, który – choć nieustannie poprawiany – stale daje spore pole do popisu zdolnym programistom.
Jeśli korzystamy z komputera i chcemy mieć poczucie bezpieczeństwa, nie powinniśmy instalować prostego „antywirusa”, lecz skomplikowany i rozbudowany „kombajn”, który nie tylko dba o to, by pliki na wszystkich dyskach nie były zainfekowane, ale także kontroluje przeglądarkę WWW, pocztę elektroniczną oraz wszelkie modyfikacje dokonywane w systemie, choćby podczas instalacji oryginalnego, sprawdzonego oprogramowania. Wiele z tych aplikacji, np. Norton 360, przy okazji stara się optymalizować wydajność komputera, analizując sposób, w jaki działają poszczególne programy, a nawet ingerując bezpośrednio w system operacyjny. To pomocna funkcja, choć oczywiście nie ma nic wspólnego z komputerowym bezpieczeństwem.