Tego jeszcze nie było. Wyścigi F1 dotąd kojarzyły się z prędkością, rykiem silników (kto był i słyszał, ten wie, że bez zatyczek w uszach wytrzymać się nie da) i hektolitrami paliwa. Nowe regulacje sprawiły, że na torach F1 ścigają się de facto... samochody hybrydowe.
Złośliwi internauci po Grand Prix Australii pisali, że oto ścigały się kosiarki do trawy z silnikiem od motoroweru. Inni mówili o wyścigowych priusach (hybrydowych toyotach bez temperamentu). Jeszcze inni narzekali na „brzydkie" nadwozia bolidów, których przód przypomina „mordę mrówkojada". Christian Horner z Red Bulla przed startem wieszczył, że ekologiczne – oczywiście mowa o ekologii na miarę F1 – przepisy sprawią, iż połowa stawki nie dojedzie do mety, bo zabraknie im paliwa.
Nic takiego się nie stało ?– choć oczywiście problemy z paliwem były. Pierwszą ofiarą nowych przepisów padł Daniel Ricciardo z teamu Red Bull. Jego maszyna przekroczyła limit maksymalnego przepływu paliwa na godzinę. Zajął drugie miejsce w wyścigu, ale później został zdyskwalifikowany.
Downsizing na torze
Zmiany w przepisach podyktowane są chęcią zbliżenia pojazdów Formuły 1 do samochodów, jakich używają „zwykli" kierowcy. To efekt niechęci największych koncernów motoryzacyjnych do inwestowania w kosmiczne technologie superszybkich bolidów. Te technologie ze względu na cenę i nieliczenie się z kosztami eksploatacji były nieprzydatne w zwykłych autach. Ford, Toyota, Honda i BMW powiedziały „nie". Udziału w tym wyścigu inżynierów odmówiło też Audi.
To dlatego organizator cyklu F1 Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA – Fédération Internationale de l'Automobile) zdecydowała o powrocie na Ziemię. Bolidy F1 mają służyć testowaniu i promowaniu technologii, które trafią do zwykłych aut.