Zawsze z ciekawością słucham, jak mieszczuchy (bez obrazy) zamieniają przed zimą swoje mieszkania w blokach na nowe domy na wsi.
Świeżo upieczeni posiadacze podwórek z radością opowiadają o swoich planach zagospodarowania terenu, ale... wiosną (co zrozumiałe, bo pora roku nie sprzyja robieniu chodników i zakładaniu trawników). Z przejęciem czekają też na jesienne wieczory przy kominku i pierwszą śnieżną zimę na wsi.
Zachwyt nad zmianą miejsca zamieszkania zwykle mija wraz z pierwszym błotem na podwórku, na którym jeszcze nie ma kostki brukowej, a podjazd pod dom został utwardzony tylko pozostałościami z budowy. Kiedy jednak gliniasta ziemia zaczyna wciągać nie tylko obcasy właścicielki domu, ale także koła samochodu, utrudniając wyjazd z działki bez dodatkowych podkładek, przestaje być sielsko.
Jeśli okazuje się, że nowy komin nie działa i dym z kominka wchodzi do domu, brudząc sadzami nowiutkie ściany, do tego mokre drewno nie chce się palić, choć dostawca obiecywał, że było sezonowane, a na dodatek ani brama garażu, ani wjazdowa, choć sterowane pilotem, nie otwierają się automatycznie, bo na wsi często wyłączają prąd, tęsknota za wygodnym życiem w bloku w mieście staje się coraz większa.
Gdy do tego dzieci mają nieutulony żal, że opuściły swoich miejskich przyjaciół, a ich być albo nie być w towarzystwie zależy od posiadania kierowcy na wyłączność, nowy dom przestaje cieszyć.